Harmonijkowo – walka z paproszkami

Zajawkę na harmonijkę mam od kilku lat, choć przez długi czas była to zajawka dość bierna, rzekłbym. Ot, ciekawie byłoby sobie pograć, ale nie mam harmonijki. Kupić? W sumie niegłupie, ale jakoś tak ciągle na coś innego trzeba było wydawać. Ale jak już ją kupiłem, zacząłem ją ciągle nosić w kieszeni. A że noszę po kieszeniach wiele rzeczy, to się różne paproszki pojawiały zatykające kanały. Aż wreszcie zrobiłem pokrowiec, który powinien temu zaradzić.

Czytaj dalej Harmonijkowo – walka z paproszkami

Klaposakwoszetka – potrzeba matką wynalazków

Uwielbiam moment, kiedy zauważam jakąś potrzebę i praktycznie natychmiast wiem co trzeba zrobić, żeby ją zaspokoić. Czasem nie mam możliwości od razu zacząć robić tego, co jest potrzebne w danej sytuacji, co daje dodatkowe pozytywne emocje związane z tym, że nie mogę się doczekać aż będę miał dostęp do odpowiednich materiałów, czy będę po prostu w odpowiednim miejscu. Zdarzyło mi się coś takiego w trakcie ostatniego wyjazdu w góry. Zauważyłem pewne niedogodności plecaka i po pierwszej myśli o tym jak temu zaradzić już nie mogłem się doczekać, aż po powrocie będę mógł wprowadzić swoją  wizję w życie.

Przed urlopem postanowiłem, że muszę sobie kupić w końcu plecak sensowny. Chciałem, by był na tyle duży, by wystarczył mi w góry, czy inne wyjazdy, ale jednocześnie na tyle mały, żeby mieścił się w ograniczeniach samolotowego bagażu podręcznego. To drugie narzucało limit, którego wynikiem był zakup plecaka o pojemności 38l – Senterlan Adventure 38.
Ogólnie jestem na chwilę obecną zadowolony, jednak zabrakło mi tutaj dwóch rzeczy, jednej mniej, a drugiej bardziej złożonej. Pierwszą rzeczą był brak często spotykanej w plecakach gumki do przytroczenia czegoś. Drugą zaś był brak klapy.

Kwestia pierwsza była banalna do rozwiązania. Plecak ten ma uchwyty na kijki trekkingowe, skorzystałem więc z tego i po zabraniu ze starego plecaka gumki przełożyłem ją w odpowiednich miejscach w nowym nabytku. Cztery miejsca zaczepienia dla takiej gumki to trochę mało, więc dodatkowo skorzystałem z bocznych pasków troczących.

Do rozwiązania kwestii drugiej potrzebne było trochę więcej zarówno pracy, jak i materiałów. Na szczęście z tym drugim nie było problemu, a wizja tego pierwszego bardzo mnie cieszyła. Dawno temu miałem dwa identyczne plecaki, które za czasów swej żywotności były przeze mnie mocno eksploatowane i kilkukrotnie naprawiane.

Jeden z nich kiedyś zacząłem rozkładać na czynniki pierwsze, by skorzystać z niego jako podstawy do stworzenia pokrowca na flowersticka, którego w efekcie nie skończyłem m.in. przez oddanie komuś swojego flowera. Poza częściami ze starego plecaka skorzystałem z kupionych kiedyś w pasmanterii kilku metrów paska nylonowego, który w pierwotnym założeniu miał się przydać do dokończenia wspomnianego pokrowca, jeśli ogarnę sobie nowego kwiatka.

Najlepszą częścią całego tego pomysłu było to, żeby klapa nie była na stałe przy plecaku i żebym mógł ją łatwo zdejmować. Pierwotnie myślałem, że z obu stron będzie ona przypinana klamrami, jednak po wstępnej przymiarce zrezygnowałem z tego pomysłu i uznałem, że klamry zostaną jedynie na dole, a jej górna część będzie minimalnie inaczej mocowana.

Do zrobienia samej klapy wykorzystałem boczne kieszonki ze wspomnianego starego plecaka oraz jego dno. Uznałem, że skoro już „rozszerzam” możliwości mojego obecnego plecaka, to dodam kilka kieszeni, a nie tylko jedną. Chwilę zastanawiałem się nad wykorzystaniem „głównej” części plecaka z dwoma kieszeniami, ale jakoś nie do końca do mnie to przemawiało.

Opisując w skrócie – boczne kieszonki zszyłem razem, przy okazji zaszywając zauważone na tym etapie przetarcia w ich ścianach wewnętrznych. Po tym zszyłem je z dnem ze starego plecaka, dodając w odpowiednim miejscu zamek.

Oczywiście zarówno na etapie zszywania dolnej części klapy, jak i wszywania zamka. zapomniałem, że miałem wszyć tam również klamry/paski mocujące. W efekcie całość robiłem trochę dłużej, bo musiałem rozpruć część, dodać brakujące elementy, po czym obszyć dodatkowo, żeby wzmocnić w tych miejscach konstrukcję

Kiedy sama klapa była skończona, miałem jeszcze przed sobą zamontowanie pasków z klamrami w samym plecaku, żeby dół klapy miał się do czego przypiąć. I przyznam, że niesamowitą frajdę i satysfakcję sprawiło mi wykorzystanie do tego dolnej części metalowego stelaża. Tworząc uwielbiam adaptować elementy otoczenia.

Po przypięciu wszystkiego do plecaka zostało jedynie napchanie go i wstępne przetestowanie nowego tworu w akcji. Wiadomo, że wrzucenie kilku rzeczy do kieszeni klapy i przytroczenie kurtki przy pomocy pasków mocujących klapę to nie to samo, co stwierdzenie jak się to rozwiązanie sprawdza w praktyce podczas górskiej wędrówki, ale tyle byłem w stanie ogarnąć na szybko.
 
Żeby było zabawnie teraz ciągnie mnie do powrotu w góry również z potrzeby sprawdzenia jak mój nowy twór zadziała w realnych warunkach przy konkretnych prawdziwych potrzebach chwili na szlaku.

Ciekawostką jest to, że nie byłem świadom na początku, jak wiele zastosowań znajdę dla tej klapy po odczepieniu jej od plecaka. Najczęściej teraz wykorzystuję ją jako sakwę rowerową, którą po dojechaniu do pracy przepinam do podłokietnika krzesła, żeby mieć do niej łatwy dostęp. Poza tym zdarza mi się nosić ją jako saszetkę, tudzież nerkę, czy biodrówkę jak kto woli, a czasem też jako plecak.

Wszelkie „udokumentowane” zastosowania tej klaposakwoszetki można znaleźć w albumie, podobnie jak kolejne etapy procesu twórczego. Możliwe, że pojawią się tam z czasem dodatkowe zdjęcia, jak mnie natchnie na jakieś jeszcze jej wykorzystanie, tudzież na sfotografowanie nieuwiecznionych jeszcze na zdjęciach aktualnie używanych przeze mnie sposobów jej użytkowania.

Oczywiście w trakcie tworzenia pierwotna wizja całej tej zabawki zderzyła się z rzeczywistością i ograniczeniami materiałowym. Poza tym jednak przyszły mi do głowy dodatkowe opcje, które do mnie dotarły już na takim etapie, że rozpruwanie całości mnie średnio kręciło i które być może wprowadzę niedługo, by jeszcze rozszerzyć dostępne możliwości. Nie wiem jednak, czy wykorzystam je tworząc całkiem nową klaposakwoszetkę (jak ja uwielbiam ten nowosłów, prawie jak archimidikleopotoczerepeteklimiczanki), czy tę obecną urozmaicę rozpruwając i szyjąc ją właściwie ponownie. Tak, czy inaczej można się spodziewać przynajmniej jeszcze jednego wpisu w tym temacie.

Potrzeba jest bodźcem myśli, myśl podnieca do czynu.” – John Steinbeck

Srebrne stworki

To ptak? To samolot? To sreberko!
Zaczyna mnie znów łapać mania twórcza chyba. Co jakiś czas zdarzają mi się przestoje, ale znów potrzeba tworzenia mnie zaczyna rozsadzać od wewnątrz i niedługo pojawią się tutaj świeże twory. To przypomina mi  jeden z okresów, kiedy to nawet jadąc w autobusie coś tam sobie dłubałem. W tamtym czasie niewiele rzeczy mogło się uchronić przede mną. Nawet z papierków z gumy do żucia zaczęły powstawać jakieś potworki.

Króliczek. Przynajmniej w teorii
Pamiętam, że pierwsze zwierzątko powstało w autobusie właśnie. Zaczęło się podobnie, jak w przypadku dawnych spinaczowych tworów – zacząłem coś tam wyginać to sreberko na różne sposoby. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że jako pierwszy powstał ptaszek widoczny na pierwszym zdjęciu. Króliczka widocznego obok zrobiłem już później, ale możliwe nawet, że w ciągu co najwyżej dwóch kolejnych dni, bo spodobało mi się znalezienie nowego materiału.
Stworzenie pawio-podobne
W przeciągu kilku kolejnych dni, jak już byłem w domu, postanowiłem sprawdzić, co jeszcze dziwnego zobaczę w pojedynczym papierku z gumy do żucia. I tak też ząbkowana strona sreberka skojarzyła mi się z pióropuszem. Od tej myśli do stworzenia pawia, lub czegoś, co przynajmniej w teorii miało go przypominać, nie było daleko. W sumie jakoś bardzo cieszyło mnie specyficznej cechy materiału do przedstawienia istotnego elementu tego stwora.
Poszedłem za ciosem jeszcze raz kiedyś, próbowałem zrobić taką śmieszną jaszczurkę, czy co to to jest, która ma taki „wachlarz” wokół głowy, jak taki zielony ciapek z bajki Bernard i Bianka w krainie kangurów (niech żyje Filmweb – dowiedziałem się właśnie, że to był sequel innej bajki). Niestety nie wychodziła najlepiej i „nie udokumentowałem” jej. Miałem też przymiarki do lwa, ale jego z jednego papierka też nie udało mi się zrobić tak, by nie wyglądał idiotycznie. Niemniej jednak dwa ptaka i króliczka można zobaczyć w ruchu na tym filmiku, a cały album z nic więcej nie wnoszącymi zdjęciami można znaleźć tutaj.
W sumie śmieszne, że od tamtej pory noszę w portfelu sreberka, ale z cukierków, o których co jakiś czas zapominam na dłużej. Miałem tez kilka z gum, ale cóż – jakoś szybciej mi szło „wyprodukowanie” niepotrzebnego opakowania z mieszanki krakowskiej. Może niedługo znów coś dziwnego i nieprzydatnego z nich zrobię, skoro sobie o tym przypomniałem.

EDIT: niech żyje Ever, który mnie oświecił, że ta wspomniana wcześniej jaszczurka to agama kołnierzasta!

Kwiaty rosną, kwiaty rosną – czyli o flowersticku wody lanie

Flowerek!
Mam głupie wrażenie, że jak ktoś z zewnątrz wejdzie do biura, to wyjdę na dziwaka w jego oczach, jak tylko mnie zobaczy. Jak jeżdżę do pracy na dziwnej czterokołowej hulajnodze to ludzie dziwnie patrzą. Ale jak już jestem na miejscu, to czasem też ktoś zerka ze zdziwieniem, jak rozmawiam z kimś machając jakimś metalowym drągiem ze stojaka na kartki kojarzące mi się z kalamburami. Niemniej jednak, to moje ostatnie zajęcie przypomniało mi o zajawce wcześniejszej, czyli flowersticku.

Flowerstick to strasznie śmieszny stworek. Ot, taki kijek z czymś gumowym na obu końcach, co ma przypominać kwiaty. I do tego dodatkowo dwa krótsze kijki, handsticki, którymi kwiatkokijka odbijasz. Brzmi śmiesznie i banalnie. I faktycznie jest to banalne. Początki przynajmniej – start jest bardzo prosty moim zdaniem. Pierwszy raz miałem bezpośrednią stycznośc z flowerem na którymś meetingu penspinnerskim w Krakowie, jakoś w październiku/listopadzie 2010. Zajawkę rozpropagował na tym spotkaniu Domcior i Atiszo, a ja i kilka innych osób daliśmy się w to złapać.
Mnie to strasznie wkręciło. Pamiętam nawet, że ktoś stwierdził „straciliśmy go”, kiedy zobaczył, że się wciągnąłem. Chyba większość meetingu spędziłem machając kwiatkiem. Wiedziałem, że muszę sobie ogarnąć flowersticka, a nie chciałem wydawac kasy i kupować. Efektem tych dwóch myśli była ekspedycja na złom koło domu w poszukiwaniu inspiracji i sensownych części.
Tak też znalazłem starą suszarkę na ubrania, którą poćwiartowałem i wziąłem kawałki rurek z niej, które posłużyły mi za bazę zarówno na samego flowera, jak i na handsticki. Wadą tego rozwiązania jest duża twardość, przez którą całość w akcji hałaśliwa była. Postanowiłem więc owinąć rurki folią stosunkowo grubo i potem jeszcze taśmą klejącą, co trochę poprawiło komfort dzwiękowy.
Już prawie!
Niemniej jednak magią zabawy z flowerstickiem jest to, że przynajmniej handsticki pokryte są czymś bardzo mocno przyczepnym, dzięki czemu mamy kontrolę większą nad kwiatkiem w czasie interakcji. Widziałem tutorial, gdzie ktoś wykorzystywał rozciętą dętkę – ja niestety takowej na zbyciu nie miałem, więc postanowiłem ugryźć to z innej strony. Handsticki i flowera owinąłem pociętymi kawałkami balonów. Troszkę się z tym musiałem namęczyć momentami, ale wyszło dość nieźle.
Kwiatek koszykówkowy
Brakowało już tylko jednej, podstawowej rzeczy, a właściwie dwóch – kwiatków na końcach flowersticka. Oczywiście jest też zabawka podobna, tylko bez kwiatków na końcach – zowie się to devilstick i jest diabelnie szybkie. Polecam zobaczyć, a tymczasem przejdę do kwiatków, nad którymi ubolewał Maniek. A ubolewał przez to, że zrobiłem je ze starej piłki do kosza, w którego to on grywa, co skomentował krótko „biedna mała pomarańczowa”. Poświęciła się dla większego dobra i na pewno była szczęśliwa z tego powodu.
Całokształt wyszedł całkiem całkiem, choć oczywiście nie idealnie. Zaczynając już od tego, że jak poprosiłem Atiszo albo Domciora o info o tym jakie rozmiary ma jej/jego flowerstick i handsticki i potem tę wiedzę wprowadzałem w życie, to oczywiście zapomniałem, że podano mi długość flowera jako całości, włącznie z gumowymi kwiatkami. Tak też ten flowerstick wyszedł strasznie długi. Niemniej jednak dało się czegoś na nim pouczyć. Tutaj możecie zobaczyć pierwsze „testy” nowego tworu rak moich.
Jako, że Adze również bardzo się spodobał ten sport, postanowiła również ogarnąć sobie sprzęt. Z wstępną pomocą zrobiła flowera już sensowniejszych rozmiarów, lecz niestety ze sporo lżejszymi kwiatkami, przez co dość śmiesznie się zachowywał czasem. Metalowe rurki jednak swoje ważą i było to tutaj bardzo mocno odczuwalne. Zamiast folii wykorzystała tutaj worki na śmieci oklejone taśmą i w przeciwieństwie do mnie balonami pokryła tylko flowersticka, była o wiele mniejsza przyczepność.
Przez jakiś czas wykorzystywałem flowersticka jako przerywnik w pracy, bo wreszcie miałem coś, czym mogłem się zająć chwilę nie siedząc, dzięki czemu plecy mogły mi odpocząć. Potem dałem swój zestaw znajomemu z niemiec, któremu się bardzo spodobał. Flower Agi niestety okazał się trudny do opanowania i do ćwiczenia na nim przez dysproporcje wagowe i niewiele nim którekolwiek z nas machało. Oba kwiatkowe zestawy są widoczne dokładniej w tym albumie.
W tak zwanym międzyczasie zdarzało mi się pomachać flowerem Domciora, co widać m.in. na filmiku z kolejnego meetingu. Jakiś czas później Domcior był na tyle miły, by pożyczyć mi flowersticka, ale niestety w pewnym momencie albo nie było mnie w domu, albo jak byłem to miałem tyle rzeczy do ogarniania, że nie ubzdurałem sobie, że nie mam czasu na nic więcej. Dlatego też w pewnym momencie w ogóle przestałem z niego korzystać.
Aktualnie, tak jak we wstępie wspomniałem, bardziej się skłaniam do klasycznego machania kijem, więc pewnie nie będę sobie kupował gotowego kwiatka. Kto wie, może kiedyś i o zwykłym patyku tu coś skrobnę za jakiś czas. Ale muszę powiedzieć, ze mam jakąś taką śmieszną tendencję, że wiele rzeczy chciałbym ogarnąć na własną rękę – przez to nie szukałem jakichś tutoriali, tylko bazując się na podstawach, które Atiszo z Domciorem mi przekazali próbowałem wymyślać kolejne ruchy. Fajne uczucie, jak się coś ciekawego wymyśli, nawet jak już ktoś to X lat temu opisał. Z drugiej jednak strony bardzo obniża to efektywność i czas nauki jest sporo dłuższy. Ale mimo to jednak cały czas się mnie to podejście trzyma w większości kwestii. Tak samo z penspinningiem, iluzją, XCM, czy obecnie machaniem kijem. Poznaję niezbędne podstawy i jakoś włącza się we mnie niechęć do kolejnego kopiowania znanych tricków z tutoriali. Taka dziwna ścieżka edukacji, jaką sobie ubzdurałem i z którą jakoś nie potrafię zerwać. Nie wiem, czy mnie to zaprowadzi w którejkolwiek z tych dziedzin gdzieś wyżej. Ale czy to zawsze musi być priorytet?

„Głównym ce­lem edu­kac­ji jest nie nauka, lecz roz­budze­nie ducha” – Ernest Renan

Sakiewkowo

Sakiewki
Od długiego, ciężkiego do określenia czasu podobają mi się rzeczy kojarzące się trochę z dawnym rzemiosłem i generalnie dawnym życiem. Rzeczy mające same z siebie pewien specyficzny klimat. Takie coś ma dla mnie wiele przedmiotów wykonanych ze skóry, a w tym sakiewki. Dlatego też, kiedy miałem odpowiednie materiały oraz konkretny cel wykonania sakiewki nie czekałem już na nic więcej i zabierałem się do dzieła. Na chwilę obecną powstały 3, które postanowiłem tutaj przedstawić.

Rękawiczkowa sakiewka na kości
Pierwsza sakiewka powstała ponad 2 lata temu, kiedy postanowiłem skorzystać ze znalezionych starych zamszowych rękawiczek z jednym palcem do zastąpienia foliowego woreczka, w którym trzymałem do tamtej pory wszystkie posiadane kości do gry. W albumie można zobaczyć zdjęcia kolejnych etapów jej tworzenia. Wykorzystałem tutaj tylko „wierzchnie” części obu rękawiczek, ponieważ te od wewnętrznej strony dłoni są troszkę przytarte, przez co mniej przyjemne w dotyku.

Przydała mi się ona kilkukrotnie, między innymi w czasie, kiedy postanowiłem na uczelnię przynosić taki mały kwadratowy tekturowy zestaw prostych gierek planszowych z Kaczora Donalda. Okazało się, że sakiewka jest akurat na tyle szeroka, że nie jest problemem włożyć do niej poza kośćmi również i te plansze. Z tego, co pamiętam, to zdarzało się pogrywać w chińczyka na niektórych wykładach. Poza tym oczywiście dzięki noszeniu jej ze sobą mogłem grać z ludźmi w tysiąca w kości – grę, w którą z kolei zagrywaliśmy się w klasie maturalnej. Noszenie jednak takiej dużej sakiewki tylko po to, by wykorzystać 6 kosteczek było trochę przerostem formy nad treścią i w pewnym momencie przestałem ją ze sobą nosić.

Buciana sakiewka na słuchawki

Druga sakiewka powstała dopiero ostatnio, jako odpowiedź na fakt, że Aga potrzebowała czegoś w tym stylu do noszenia słuchawek do telefonu. Myślałem pierwotnie, że zrobię ją z innych rękawiczek skórzanych, ale nie chciałem ciąć ich poszczególnych części, a w tym wypadku sakiewka powinna być znacznie mniejsza niż ta wspomniana wcześniej. Uznałem więc, że jest to idealny moment na wykorzystanie skórzanych butów na obcasie, które moja ciocia kilka miesięcy temu chciała wywalić.

Tutaj również zdjęcia pokazujące proces tworzenia możecie zobaczyć na Picasie i nie będę go jakoś specjalnie omawiał. Ogólnie tylko powiem, że planowałem najpierw wykorzystać większy kawałek skóry z tych butów, ale uznałem ponownie, że jednak te kawałki będą za duże, a szkoda je ciąć, bo mogą się przydać w takim rozmiarze na coś innego. Tak też postanowiłem dalej „rozbrajać” te buty rozcinając zszycia i skorzystałem ze znacznie mniejszych fragmentów, które okazały się idealne. Dziury na rzemyki postanowiłem, sam nie wiem czemu, robić kręcąc w materiale szpikulcem zamiast po prostu wyciąć je nożyczkami. O ile oczywiście da się to zrobić, o tyle jest to robota bezsensownie dłuższa od wybrania nożyczek. Same rzemyki zaś ostatecznie postanowiłem skrócić w porównaniu do zdjęcia powyżej i zostały takie, jak widać na ostatnim zdjęciu w albumie. Czy jest lepiej sam właściwie nie jestem pewien. Co jednak jest najważniejsze – Adze ta sakiewka bardzo się spodobała, co oznacza, że cel został w pełni osiągnięty.

Kciukowa sakieweczka na kosteczki

Trzecia sakiewka powstała dzień po tej na słuchawki. Byłem na fali akurat, a nie byłem zadowolony z moich wcześniejszych prób noszenia przy sobie 6 małych kostek, żeby można było w razie czego zagrać we wspomnianego wcześniej tysiąca. Uznałem więc, że mogę sobie zrobić miniaturową sakiewkę, która miałaby pomieścić tylko je. I tak też postanowiłem z wewnętrznej części rękawiczek, z których powstała pierwsza sakiewka zrobić tę mniejszą.

Myślałem najpierw o odcięciu zewnętrznego fragmentu palca z obu rękawiczek i zszycia ich razem analogicznie do tego, jak robiłem wcześniej. Uznałem jednak, że wewnętrzna część palca nie jest jednak specjalnie starta i sensowniej będzie wykorzystać oba fragmenty jako całość. Tak też zrobiłem, jak widać na zdjęciach – oddzieliłem palec od reszty i odciąłem w odpowiednim miejscu tam, gdzie nie było szwów. Potem zostało tylko zrobienie dziur, które ponownie robiłem szpikulcem zamiast nożyczek, oraz wplecenie rzemyków. Było to niesamowicie proste, jeśli pominąć to głupie podejście do dziurawienia.

Sakieweczka z monetami przy szlufce

Cieszy mnie ona bardzo, chociaż niestety jeszcze nie miałem okazji z niej jakoś specjalnie skorzystać. Fajną rzeczą, która wyszła właściwie mimochodem, jest to, że mieszczą się do niej również monety – zarówno nasz aktualny bilon, jak i monety większe, jak te, którymi zdarza mi się bawić i które widać na zdjęciach. Jeśli połączyć to z faktem, że mogę sobie ją zaczepić u szlufki spodni, to okazuje się, że niechcący stworzyłem sobie również rozwiązanie problemu z wypadającymi czasem z kieszeni monetami. Zrobię więc sobie zapewne z drugiego kciuka taką samą, w której będę trzymał właśnie monety. Będę tylko musiał uzupełnić swoje rzemykowe zapasy.

Głupio mi tylko trochę przed samym sobą, że wcześniej nie wpadłem na zrobienie sobie miniaturowej sakiewki dla tych nieszczęsnych małych kosteczek. Próbowałem różnych gotowych rozwiązań, ale żadne nie zdawało egzaminu. A przecież wystarczyło otworzyć umysł i zobaczyć, jaki potencjał twórczy ma ta sytuacja. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że jeśli czegoś potrzebuję, to przecież nie muszę narzekać na to, że tego nie mam, ani szukać tego w sklepie. Ważne jest, żeby wiedzieć, że w pewnych sytuacjach po prostu jest się w stanie sobie poradzić. Nie wystarczy przypuszczać – trzeba wiedzieć i czuć, bo w tym jest siła działania.

„If you don’t have the right equipment for the job, you just have to make it yourself.” – MacGyver, MacGyver (Out in the Cold)

Zaufaj mi – jestem inżynierem

Zaufaj Kondziowi
Zaufaj Kondziowi…

Ciekawe uczucie – domknąć wreszcie jakiś kawałek życia po wielu problemach i różnych komplikacjach. Z radością mogę powiedzieć, że 21 czerwca obroniłem się i możecie mi mówić panie inżynierze, a znudzonych bądź zainteresowanych mogę zaprosić do zerknięcia na moją pracę i prezentację z obrony. Jest to moment, który warto jakoś upamiętnić, co zostało dla mnie uczynione kolorowo i miło. Przy tej okazji chciałem też przedstawić trzy twory nie tylko moich rąk, które w tym celu zostały stworzone.

… jest inżynierem!

Najpierw jednak pochwalę się, że Aga w dzień obrony zorganizowała mi wieczorem w swoim mieszkaniu, zwanym też „domem dwunastu niewiast”, przyjęcie-niespodziankę z tejże okazji. Nie obeszło się bez szampana/wina (w sumie to nie pamiętam, co było) i Picolo dla mnie, oraz „pijanych kobiet tańczących w piżamach”. W całym spisku poza współlokatorkami Agi brał udział też mój brat, który nikczemnie wyciągnął mnie na miasto. Po powrocie czekała mnie niespodzianka, która zaczęła się od tego, że prawie zszedłem na zawał, kiedy Aga wchodząc do pokoju przede mną zaświeciła światło, a dziewczyny będące w nim zaczęły piszczeć. Żeby było śmiesznie, sam zrobiłem im niespodziankę, kiedy ścięło mnie na kolana łapiąc się za serce. Ostro się wystraszyłem + byłem niewyspany + ten pisk jeszcze długo czułem w uszach. Ale było i jest mi bardzo miło, że Aga wpadła na ten pomysł i że dziewczynom chciało się bawić z tymi balonami, literkami i w ogóle. Jestem wdzięczny zarówno im, jak i bratu za poświęcony czas. Temu ostatniemu również za „udostępnienie infrastruktury” (spodobało mi się to stwierdzenie), dzięki której udało mi się w ogóle swoją inżynierkę dopiąć w końcu. Dziękuję.

Idąc dalej, a właściwie cofając się bardziej w czasie, muszę wspomnieć o tych, którym udało się obronić jeszcze w styczniu – o Piotrku, Everze (huh, odmienianie Ever wygląda słabo, albo ja nie umiem) i Zegisie (w sensie, że wołacz, a raczej tutaj miejscownik od Zegis). Jako, że w sumie z nimi na uczelni miałem największy i najlepszy kontakt – w końcu kto ogarniał Dungeoneera, Ciastuszko Graph, czy „habla habla song”? – zaraz po tym, jak się obronili pomyślałem, że fajnie było by zrobić jakieś „inżynierskie” pamiątki. Umówiliśmy się na spotkanie, by uczcić zdobycie przez nich tytułu, a z Zegisem ustawiłem się wcześniej na stworzenie czegoś dla dwóch pierwszych panów. Efektem naszej pracy są dwa przedmioty z cytatami, które powinny kojarzyć się „prezentobiorcom” z czasem spędzonym z nami na studiach.

„Warto było walczyć o 5.0”
Dla Pawełka, tudzież Evera, stworzyliśmy coś, co powinno przynajmniej w założeniu przypominać motor z kawałków drewna dołączanych do podobrazia, patyczków do mieszania kawy, korków i spinaczy do papieru. Motor ten (dla dobra dyskusji przyjmijmy, że to faktycznie przypomina motor) wraz z cytatem widocznym na jego dwóch bokach jest nawiązaniem do zaliczania przez niego projektów z grafiki komputerowej. Jest przypomnieniem o tym, że Paweł mógł z powodzeniem napisać pracę inżynierską pod tytułem „O kolorowaniu motocykli poprzez obrót z wykorzystaniem VRML”. Biorąc pod uwagę niezwykłe umiejętności związane z tematem można by nawet przypuszczać, że mógłby z tego zrobić niezłą rozprawę doktorską. Słowa „Widzi Pan, warto było walczyć o 5.0” są, zaraz obok „Pan się boi uczyć matematyki dyskretnej”, chyba moim ulubionym uczelnianym cytatem związanym z Pawłem.
„I Pan chce zostać inżynierem?”
Podobny status mają słowa, które wypowiedział jeden z naszych wykładowców do Piotrka pewnego pięknego dnia. Stąd też wraz z ogólnym pomysłem robienia tych pamiątek od razu przyszła mi do głowy myśl stworzenia pacynki wzorowanej częściowo na wyglądzie autora słów „I Pan chce zostać inżynierem?”. Pacynka stworzona została z wewnętrznej części starych zamszowych rękawiczek zimowych, waty i innych pomniejszych materiałów i była dość zabawnym tworem jeszcze zanim do końca została stworzona, jeśli można to tak ująć, znaczy dobrze bawiliśmy się z Konradem robiąc ją. Śmieszną rzeczą też było wręczenie jej Piotrkowi na spotkaniu, bo w sumie wyszło na to, że wspomniany cytat przez te kilka miesięcy się zniekształcił w naszych głowach i w sumie dzięki temu pasował bardziej do faktu obronienia pracy i zdobycia tytułu inżyniera. W rozmowie na ten temat wyszło, że brzmiał on raczej „I Pan chce zostać mechanikiem?”, co wynikało z faktu bycia na Wydziale Mechanicznym, a nijak się miało do bycia na kierunku Informatyka i braku jej związku z byciem mechanikiem – z tego właśnie wynikała wtedy śmieszność całej sytuacji.

Licencjusz Arabek
Dnia pewnego słonecznego, pół roku przed powyższymi akapitami, nasza lokalna Arabka Ania (dzięki której w sumie w listopadzie na chwilę ożył ten blog), współlokatorka Agi, miała egzamin dyplomowy. Tego dnia akurat siedzieliśmy z Agą u nich w mieszkaniu i kilka sekund po dostaniu smsowej informacji „Teraz mówcie mi licencjuszu arabku” postanowiliśmy zrobić jej mały prezent z tej okazji zanim wróci. Szybki skok do pokoju w poszukiwaniu materiałów poskutkował stworzeniem maskotki z kilku skarpetek i kawałków innych materiałów, której zostało oczywiście przez nas nadane imię Licencjusz Arabek. Poza trzymanym w ręce zalakowanym zwojem z gratulacjami należy zauważyć związany przez Agę zgodnie z jakimś poradnikiem turban, co lepiej widać na pozostałych zdjęciach. Jego śliczne białe pinezkowe oczy i inne jego wspaniałe cechy wizualne można podziwiać również na YouTube. Ani prezent spodobał się chyba tak bardzo jak nam, a muszę przyznać, że moim zdaniem jest super i lepszego licencjusza arabka nie widziałem. Od tamtej pory stoi on dumnie nad biurkiem naszej licencjonowanej Al-Dżaziry i wspiera ją w trudnych chwilach. I zapewne życzy powodzenia w zdobywaniu tytułu magistra arabistyki w przyszłym roku.
Oczywiście wpisy o tych prezentach miały powstać sporo wcześniej, ale z różnych, a właściwie to w ostatecznym rozrachunku tych samych powodów było to niemożliwe. Teraz jednak pan inżynier Kondzio ma więcej pozytywu przez domknięcie problematycznych kwestii i może być już tylko lepiej – dla Enklawy twórczej także. Do napisania wkrótce.
„Chunky bacon!”  – Cartoon Fox, why’s (poignant) guide to Ruby

Pamięć – o hodowaniu niezapominajek

Korkowa niezapominajka

Ciekawe, ile osób myślało, że zapomniałem o Enklawie. Pamięć to zabawna sprawa. O jednych rzeczach chciałoby się zawsze pamiętać, o innych na zawsze zapomnieć. Czasem zapomnienie o czymś fajnym i przyjemnym pozwala cieszyć się z tego dwukrotnie po przypomnieniu sobie o tym, czy znalezieniu tego. Są też rzeczy, o których pamiętać trzeba z racji ich rangi i konsekwencji zapomnienia o nich. Dlatego może przydać się jakaś „niezapominajka”.

Gotowa tablica, a obok niej Kojot, mój idol

Bardzo długo się broniłem przed takimi rozwiązaniami. Z jakiegoś powodu chciałem się opierać jedynie na swojej pamięci – mimo, że wiedziałem, jak kiepska ona jest. Jest w tym coś z zamiłowania do niewprowadzania sztuczności jakiejś do życia. Wolę mieć nadzieję, że o czymś będę pamiętał po prostu, bez zewnętrznej ingerencji. Z powodu większej ilości rzeczy na głowie musiałem  jednak przekonać się do jakiegoś „wspomagacza”. A jak już musiałem, to wolałem mieć coś, co mnie będzie cieszyć.

Dwie podkładki spięte i gotowe do boju

I tak tez moją niezapominajką stała się tablica korkowa. To, co mnie w niej cieszy to fakt, że powstała z mojej własnej inwencji z rzeczy o raczej innym przeznaczeniu. Malo bowiem prawdopodobne, by producent podkładek pod talerz planował wykorzystanie ich w tym celu.

Nie było tutaj co prawda zbyt dużo roboty, bo wystarczyło zorganizować dwie podkładki, kilka klipsów do papieru i trochę sznurka. – ot, cala filozofia. Klipsy posłużyły do połączenia podkładek ze sobą i jako „uchwyty” dla sznurka. Generalnie te klipsy to bardzo niezła sprawa, ale o tym innym razem. Sznurek przeplotłem przez wszystkie klipsy, które spinają podkładki dookoła, a nie, jak pierwotnie zakładałem, tylko przez dwa górne, które pozwalają tablicy wisieć. Uznałem, że jest to o tyle sensowniejsza opcja, że w przeciwnym wypadku istniała możliwość, że zahaczenie o tablicę i mocniejsze pociągnięcie wyciągnie podkładki z tych dwóch górnych klipsów i sprawi, że spadnie. Teraz jest to raczej mało prawdopodobne, bo sznurek trzyma całość razem.

Zaraz po stworzeniu tablica przyniosła niejako zdwojony efekt. Z jednej strony przypominała mi o rzeczach, które na niej wypisałem, z drugiej zaś strony chęć korzystania z niej sprawiała że starałem sobie przypomnieć co mam do zrobienia. Tworząc ją nie spodziewałem się tego, więc można powiedzieć, że niejako skutkiem ubocznym chęci zapamiętania najnowszych zadań było przypomnienie sobie garści starszych, które kompletnie mi z pamięci uciekły.

System trzydniowy

Pierwotnie do zarządzania zadaniami wymyśliłem sobie „system trzydniowy” – na trzech karteczkach miałem wypisane kolejno poniedziałek, wtorek i środę, a na ich odwrotach kolejno czwartek, piątek i sobotę. Dla niedzieli miałem czwartą karteczkę, którą dopinałem w razie konieczności. Wychodziłem wtedy z założenia, że coś takiego mi wystarczy, bo raczej nie planowałem na dalsze dni zbyt wiele. We wtorek obracałem karteczkę z poniedziałkiem na drugą stronę i przypinałem pod nią zadania na czwartek, bo taki dzień od teraz wskazywała. Oczywiście nie bawiłem się w przesuwanie poprzednich dni „o jeden” w lewo, żeby czwartek był po środzie itd. Po prostu zostawiałem obrócone karteczki z kolejnymi dniami na miejscach, gdzie były pierwotnie. Przesuwanie innych dni razem ze wszystkimi zadaniami, jakie były na nie przewidziane byłoby bezsensownym dokładaniem roboty przy „zarządzaniu” tablicą.

Akurat w czasie, kiedy postanowiłem stworzyć tę niezapominajkę, trafiłem na herbatę, w której na tekturce dołączonej do torebki były z jednej strony napisane jakieś złote myśli. Spodobał mi się ten motyw i zacząłem sobie je przyczepiać na tablicy – widać to na zdjęciu powyżej. Czasem trafiałem na nowe teksty, czasem na powtórzenia – teraz wiszą na tablicy chyba wszystkie cytaty, jakie w pudełku były. Oczywiście bez powtórzeń, bo to by było bez sensu. Uznałem to za ciekawą „dekorację” tablicy, na której przez zastosowanie systemu trzydniowego było trochę wolnego miejsca. Same zadania wypisane na tablicy w sumie też już w jakiś sposób ją dekorowały, bo przyjąłem stosowanie konkretnych kolorów długopisów i pinezek, by rozróżnić różne kategorie tych zadań.

Przyszłościowo

W dość krótkim czasie pojawiły się rzeczy, które terminem wykonania wykraczały daleko poza te przewidywane przeze mnie trzy dni – rzeczy, od których dzieliły mnie tygodnie, czy miesiące nawet. Najpierw rozwiązałem tę kwestię przez dopinanie karteczek z przypomnieniami o tych rzeczach gdzieś na obrzeżu tablicy, żeby się wyróżniały.

Było to znośnym rozwiązaniem do czasu, aż zaczęło się pojawiać więcej karteczek, które tylko na brzegu mogłem przypiąć, niekoniecznie będących zadaniami. Tak więc w efekcie z wyróżniania nici. Jednak dopiero nagromadzenie takich rzeczy „na kiedyś” zmotywowało mnie do wykombinowania jakiegoś sensowniejszego rozwiązania. Postanowiłem dopiąć klipsem ścięty pasek korkowy z innej podkładki (która jest obecnie planszą dla korkowych szachów), nazwać go bezceremonialnie kolejnką i na nim przyczepiać rzeczy, które muszą dłużej poczekać na zajęcie się nimi. I takie coś sprawdza się całkiem nieźle, chociaż też ma swoje ograniczenia ze względu na rozmiary tego paska. Niemniej jednak w tej kwestii zadań „na kiedyś” jest już dobrze dzięki temu prostemu rozwiązaniu.

Z czasem też zaczęło przeszkadzać ograniczenie do trzech dni widocznych jednocześnie (bądź czterech, jeśli dokładałem niedzielę). Przeszkadzało też na dłuższą metę umiejscowienie tablicy – niby blisko, ale jednak nie tak do końca. Wisiała ona wtedy tuż obok biurka, ale jako, że pod nią stała pufa, to nie było to najwygodniejsze w użytkowaniu rozwiązanie. Przypinanie, odpinanie, przepinanie, poprawianie – to wszystko wykonywało się wtedy w męczący sposób, przez co z czasem jakoś zaniechałem korzystania z mojej niezapominajki. I tak się znowu wszystko zaczęło rozłazić, zacząłem zapominać o różnych rzeczach tak jak dawniej itd.

Korzystałem (i korzystam) z kalendarza w komputerze (Rainlendar, polecam), w którym definiuję sobie wydarzenia i zadania. Ba, po skorzystaniu z programu GCALDaemon, który pozwala na synchronizację z Google Calendar mogłem wygodnie dodawać wydarzenia na pulpicie, a potem w odpowiednim momencie dostać przypomnienie SMS o tym wydarzeniu. Jednak mimo, że wiem jak wielkie zalety może mieć korzystanie z odpowiednich programów, to czuję, że zbyt duże wchodzenie w ten wirtualny świat nie jest czymś, co mnie całkiem cieszy. Programy fajne, ale jednak długopis i kartka wciąż zostaną moimi dobrymi kumplami. Dlatego też w końcu zebrałem się do poprawy funkcjonalności tablicy, aby spełniała swoją rolę.

Nowe, lepsze miejsce

Poprosiłem Agę, żeby napisała mi karteczki z nazwami dni – jest to element niejako stały tablicy, więc chciałem, żeby nie szpeciły one całości. A moje pismo nie jest czymś, co wywołuje u mnie jakieś pozytywne wrażenia estetyczne. Jak się postaram, to nawet da się odczytać, ale tutaj chodziło o coś więcej. Bo w końcu chciałem korzystać z czegoś, co miało mnie cieszyć. Oczywiście tym razem już wymogiem było stworzenie siedmiu kartoników – dla każdego dnia tygodnia osobnego. I było to dobre rozwiązanie.

Istotniejszą jednak rzeczą, niż zmiana „systemu” była zmiana miejsca. Teraz tablica wisi tuż obok mnie – sznurek złapany jest w żabkę w „wolnym” rzędzie w karniszu. Jest to rozwiązanie o tyle fajne, że jeżeli nie chcę mieć tablicy obok siebie to po prostu ją przesuwam w stronę mebli i nie przeszkadza mi. Ten pomysł jest dodatkowym elementem, który cieszy mnie w korzystaniu z tablicy. Niestety ta zmiana ma też oczywiście swoje wady. Jedyną jaką widzę, ale dość istotną, jest to, że tablica wisząca przy ścianie mogła się na te ścianie oprzeć, kiedy przypinałem lub odpinałem coś. Teraz za moją niezapominajką jest firanka, która jakimś dziwnym trafem takiego oparcia dać nie może. Dlatego też przepinając karteczki muszę przytrzymywać tablicę, co nie jest najwygodniejsze. Nie wymyśliłem lepszego rozwiązania, więc na chwilę obecną tak zostaje.

Ogólnie tablica jest w stanie w tym momencie spokojnie spełniać swoje zadanie – pomaga mi pamiętać o rzeczach, o których zapomnieć nie powinienem, albo po prostu bardzo nie chcę zapomnieć. Niestety korzystanie z niej wymaga wbicia się w rytm systematycznego aktualizowania jej, co samo w sobie wcale trudne nie jest – jednak spędzanie kilku dni w tygodniu poza domem sprawia, że ciężko jest wyrobić sobie ten nawyk i zaraz po powrocie muszę znowu przypominać sobie o aktualizowaniu jej i trzymaniu się tego. No i niestety jeszcze nie udało mi się w pełni uchronić przed zapominaniem o zadaniach, kiedy na te kilka dni wyjeżdżam. Ale wszystko jest do wypracowania.

Przyznam szczerze, że kiedyś nie spodziewałem się w ogóle, że będę tyle uwagi poświęcał dbaniu, by o czymś nie zapomnieć. Zapamiętam, to będzie dobrze, nie zapamiętam to będzie źle – tak myślałem wtedy. Cóż, miałoby to sens, gdybym nad samą pamięcią popracował, żeby być w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawia codzienność. Teraz przekonałem się do pomagania sobie w tej kwestii – tablica korkowa, przypomnienia na maila i SMS, notes, który mam ciągle w kieszeni do zapisywania różnych rzeczy, żeby mi z głowy nie uciekły. W sumie ten notes to świetna sprawa, a mam go tylko dlatego, że spodobała mi się skórzana okładka i kieszonkowy format, kiedy Aga mi go pokazała. Gdyby nie te wspomagacze, to ciężej byłoby mi się ogarnąć ze wszystkimi obowiązkami, czy pomysłami, które mnie w najróżniejszych momentach nachodzą i o których zapewne bym zapomniał.

Ale czasem warto zapomnieć. Jednak są to na tyle specyficzne sytuacje, że dopiero po czasie można tak pomyśleć. Ile razy zdarzyło Ci się, że po wymyśleniu/zrobieniu/kupieniu/dostaniu czegoś fajnego nagle to coś zniknęło? Oczywiście nie od razu. Po prostu w pewnym momencie niektóre rzeczy znikają gdzieś bez śladu. Czasem w momencie, kiedy już się o nich nie pamięta, a czasem jeszcze wtedy, kiedy się nimi cieszymy. Jakież to cudowne uczucie, gdy taka rzecz po miesiącach, czy może dłuższym okresie czasu nagle się znajduje. Jest to o tyle świetne, że w ten sposób z powodu jednej rzeczy możemy cieszyć się dwukrotnie. Dla takich rzeczy czasem warto zapominać, czasem warto mieć na tyle słabą pamięć, by odnalezienie zguby radość jeszcze większą, niż gdy pierwszy raz się z tego cieszyliśmy. Takie wydarzenia mogą uradować nawet kogoś, kto już zdążył zapomnieć, czym jest radość.

Tutaj miał być, klasycznie, cytat. O pamięci. Wydaje mi się nawet, że jakiś znalazłem wczoraj lub dziś rano. Ale zapomniałem. Więc będzie bez cytatu.

PS. Wybaczcie rozmiary tego wpisu. Tak jest, jak się coś pisze od lutego z kilkumiesięcznymi przerwami. Pierwotny zamysł, który natchnął mnie do tego postu gdzieś się zawieruszył w międzyczasie.

Latawiec z wykałaczek – czyli jak nie marzyć

Szkielet wykałaczkowego latawca

Kiedy jest się otwartym na potrzeby innych i dostatecznie uważnie się słucha, można zobaczyć ich marzenia. Można wtedy tez pomóc w ich spełnieniu. Albo przynajmniej pokazać ich namiastkę. Ale nie wszyscy są na to gotowi, a dla niektórych za późno na takie próby.

W planach od jakiegoś czasu mamy zrobienie latawca – przypominamy sobie o tym na chwilę, po czym zapominamy, więc nawet jeszcze nie mamy części. Ten latawiec z wykałaczek powstał właśnie w celu dania Adze chociaż namiastki tego.

Nie pamiętam, od czego właściwie się zaczęło – czy od pomysłu czy od cięcia wykałaczek. Możliwe jednak, że zaczęło się od skrzyżowania dwóch wykałaczek i związania ich. Wtedy najprawdopodobniej zobaczyłem latawiec przez pamięć o tym, że Aga latawiec mieć by bardzo chciała.

Zabawkowe sznureczki

Ogólnie proces tworzenia nie był jakoś wybitnie skomplikowany – do skrzyżowanych wykałaczek przyłożyłem odpowiednio cztery inne, zaznaczyłem nożykiem miejsca, w których nachodzą one na siebie a potem wycinałem odpowiednie rowki.

Jeśli dobrze pamiętam to te wgłębienia wycinałem tylko w tych dokładanych wykałaczkach. Myślę tak, bo robienie ich w skrzyżowanych wykałaczkach mogłoby je zniszczyć łatwo – musiałbym nacinać je od góry i od dołu w tych samych miejscach, wiec łatwo by było je złamać. Ale możliwe ze robiłem nieduże nacięcia też w nich, żeby wszystko lepiej pasowało do siebie – nie mam pewności.
Ogólnie było trochę zręcznościówki przy składaniu tego w całość, jak to zwykle z takimi małymi częściami bywa. Żeby wykałaczki lepiej się ze sobą komponowały jeden koniec dawałem na ten krzyż, a drugi pod. Kiedy w danym miejscu miałem juz w sumie trzy skrzyżowane wykałaczki, wiązałem je.
Pierwotnie użyłem sznureczka, który zabrałem z jakiejś zabawki z Corn Flakesów. Trzymało się to jednak dość luźno, bo sznureczek ten nie był przystosowany do takich zastosowań. Dlatego tez później zastąpiłem go zwykłą czarna nicią.
Trwalsze łączenia dzięki nici

Użycie nici było o tyle dobre, ze mogłem mocniej i dokładniej związać każde złączenie. Jeśli dobrze pamiętam, to aktualnie niewiązany koniec wykałaczki, tymczasowo łączyłem z odpowiednia częścią tych skrzyżowanych przy użyciu tamtego białego sznureczka. Oczywiście tylko, jeżeli ten koniec nie był jeszcze ostatecznie przywiązany. Robiłem to żeby ograniczyć te zręcznościówkę, o której wyżej wspominałem – nie musiałem się martwic ze przywiąże jeden koniec wykałaczki, kiedy będzie źle ułożona. Nie pamiętam, czy od razu na to wpadłem, czy dopiero po kilku próbach mnie oświeciło, ale na pewno trudniej by mi było bez tego.

Materiał przyszyty białą nicią

Kiedy juz „szkielet” był gotowy, mogłem zająć się nakładaniem materiału. Akurat jakiś czas wcześniej zabrałem trochę jakiejś tkaniny z łóżka, które miało zostać wywalone, wiec nie miałem dylematu związanego z wyborem tegoż materiału. Miałem go wystarczająco dużo, żeby nie stresować się, że wytnę za mały/za duży/w ogóle zły fragment, więc na spokojnie mogłem sobie dostosować wymiar w czasie przyszywania go do szkieletu z wykałaczek. Nie pamiętam, jak dokładnie wyglądało dobieranie rozmiaru tej tkaniny, ale to w sumie bez większego znaczenia.

Wierzch skończonego latawca

Efekt końcowy nie nie przyciąga spragnionego wrażeń estetycznych wzroku – pewnie można by powiedzieć, że raczej wręcz przeciwnie. Z tymi „kolcami” na wszystkich czterech rogach mi osobiście przypomina jakiegoś potworka bardziej niż latawiec jak tak patrzę na te zdjęcia. Wahałem się trochę, ale miałem ostatecznie ułamać te ostre końcówki z każdego miejsca, żeby dało się zauważyć, co to jest – jednak w końcu zapomniałem o tym i tak zostało. Ten brązowy gruby rzemyk też nie dodaje mu raczej uroku niestety.

Jakieś nici wokół „krzyża”

Kojarzę, że robiłem przy nim coś jeszcze, ale nie pamiętam co konkretnie – wiem, że było to związane z przeplataniem nici, bo specjalnie nawet zrobiłem sobie „igłę’ króciutką z wykałaczki. Zaczepiłem na niej nić i przeplatałem ją jakoś między wykałaczkami – jak dokładnie i po co? Nie wiem. Na niektórych zdjęciach, które mam w albumie na Picasie widać jakieś nitki wokół wykałaczek, ale po co to, to nie wiem.

O ile ogólna idea dawania ludziom tyle, ile jesteśmy w stanie bez ograniczania się „małością” naszych czynów jest sama w sobie świetna, o tyle nie zawsze można z niej tak po prostu korzystać. Niestety dla niektórych problem ze zrealizowaniem w pełni jakiegoś marzenia z czasem może się przerodzić w żal i frustrację, przez co stworzenie jakiejś namiastki tego marzenia może tej osobie przypomnieć o osobistej klęsce. Taką właśnie klęską bywa czasem niemożność realizacji marzeń. Nawet tych niewielkich. A właściwie zwłaszcza tych – uczucie porażki przy niewielkim wyzwaniu jest cięższe od tego przy większym wyzwaniu.

Coś takiego właśnie miało miejsce w przypadku tego latawca. Aga była juz na tyle zawiedziona niemożnością stworzenia takiego pełnowymiarowego, że to maleństwo zamiast wywołać jakieś pozytywne uczucia kojarzyło jej się z tym właśnie negatywnym faktem. Przekazanie jej wykałaczkowego latawca kojarzy mi się z brakiem jakiejkolwiek większej reakcji – dopiero sporo później dowiedziałem się, jakie na prawdę uczucia wywołał. Przyznam, że sądziłem, że brak entuzjazmu wynikał po prostu z tego, że to za mało, albo ze średnich wrażeń estetycznych.

Co można zrobić w sytuacji, kiedy obdarowywana przez nas kawałkiem marzenia osoba należy do tych wcześniej opisanych „frustratów”? Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest pokazanie tej osobie prawdziwego sensu marzeń, który z własnego pozwolenia zatraca, pogrążając się w żalu przez odwlekające się spełnienie któregoś z nich. Jeżeli czegoś na prawdę pragniesz, to nie czekaj, aż się stanie, aż się zrobi, aż się ułoży i przypomni o sobie – musisz zacząć działać, bo bez tego nawet najdrobniejsze marzenia będą czekać na realizację latami. A wystarczy raz zebrać się w sobie, rozważyć wszystko, co trzeba, zaplanować, przygotować się i dążyć wytrwale do realizacji swoich celów. Ale trzeba zrobić ten jeden, najcięższy krok – przestać się pogrążać. Warto. Wtedy nawet takie minimalne ułamki marzeń będą dawać radość i motywować do dalszego kroczenia po drodze do ich pełnej realizacji.

Cokolwiek zamierzasz zrobić, o czymkolwiek marzysz, zacznij działać. Śmiałość zawiera w sobie geniusz, siłę i magię.” – Johann Wolfgang Goethe

„Kto gotuje te ratatuje?!” – znaczy kawałek o prezentach

Taki mały szczurek, a jaki ułożony
Strasznie nie lubię tego uczucia, kiedy mam świadomość wielu rzeczy w ten czy inny sposób obowiązkowych do zrobienia, kiedy chcę zrobić coś przyjemnego. Zazwyczaj kończy się tak, że ani nie zabieram się za to, co robić muszę, ani nie mam sumienia zabrać się za to, co robić bym chciał, bo myślę o tym, jak bardzo bym chciał robić to coś fajniejszego. Ostatnio przez pracę nie miałem sumienia nic tutaj opisać, ale na szczęście obowiązkowe rzeczy załatwiłem, więc mogę opisać prosty, a niby „złożony” prezent dla Agi.

Cieszę się, że udało mi się uchronić od standardowego toku zdarzeń, jaki opisałem powyżej – frustrujące jest takie blokowanie się obowiązkami, za które i tak się nie udaje zabrać. Cieszę się również z tego, że w międzyczasie udało mi się wydzielić dłuższą chwilę na dokończenie prezentu dla Agi, który zacząłem robić 5. grudnia – układanki, której wszystkie zdjęcia znajdziecie tutaj.

Wycięta i ułożona układanka

Jest to pomysł, który powstał właściwie dobre kilka miesięcy temu, nie pamiętam dokładnie kiedy. Byliśmy wtedy w sklepie, przy dziale z zabawkami, grami, układankami i podobnymi* – Aga zobaczyła układankę z jakąś sceną z bajki „Ratatuj”, którą to bajkę uwielbia, po czym zaczęła się faktem tej układanki zachwycać, jak tylko widziała szczurka na niej. Z tego, co pamiętam, to od razu w myślach dodałem układankę z jakąś sceną z tej bajki do planowanych „projektów”.

Jakoś tak jednak wyszło, że o tym pomyśle w efekcie zapomniałem, a ostatecznie przypomniał mi o nim fakt Mikołajek. Ogólnie nie przepadam za takimi okazjami na dawanie prezentów, bo wielu ludzi automatycznie oczekuje, że coś dostanie i są smutni (lub gorzej) przez to, że jednak nikt im nic nie dał. Prezenty można dawać każdego dnia, bez jakiejkolwiek okazji. A jeśli fakt istnienia specjalnej okazji jest dla konieczny dla kogoś, to zawsze można go stworzyć – bardzo pozytywnie wspominam fakt, że kumpel z liceum dał komuś coś „z okazji poniedziałku”.

Początek wycinania elementów

Siedziałem akurat z Agą, kiedy przypomniał mi się ten pomysł i postanowiłem go w końcu wprowadzić w życie. Przyznałem się, że chcę coś zrobić, bo musiałem upewnić się, że nie zobaczy ona nic, czego zobaczyć nie powinna. Musiałem najpierw znaleźć odpowiedni obrazek, a następnie go wydrukować. Oczywiście potem trzeba było to nakleić na tekturę, więc bardzo się ucieszyłem, że trzymanie od kilku lat między teczkami twardej tektury z jakiejś koszuli opłaciło się.

Niestety pierwsze problemy pojawiły się już w momencie naklejania obrazka. Tak dawno nie korzystałem z kleju takiego białego, szkolnego, że nie kojarzyłem, że to się tak ciężko rozprowadza (albo po prostu na taki trafiłem). Problem był taki, że wyszło to już po posmarowaniu wstępnie sporej części obrazka, a klej zaczynał już zasychać, więc nie było czasu na poprawianie dokładne. Dlatego też niektóre kawałki się trochę rozdwajają niestety.

Najpierw siatka, potem złączenia

Po złączeniu tych dwóch elementów i wycięciu z tektury prostokąta rozmiaru A4 mogłem narysować siatkę na tyle przyszłej układanki. Pomyślałem, że najlepiej, jak najpierw ogólnie narysuję „mniej-więcej” równe prostokąty, a potem dopiero jak mi ręka pójdzie, tak się narysuje wcięcia na złączenia. Po zrobieniu całej siatki i narysowaniu kilku złączeń postanowiłem już zacząć wycinać, aby zobaczyć, jak to wychodzi. Niestety w tym momencie napotkałem kolejne utrudnienia, tym razem już bardziej uciążliwe.

Dość spora część wycięta

Jak się okazało, nożyczki normalnych rozmiarów były za duże do takiej zabawy, a nożyczki do paznokci potwornie ciężko sobie radziły. Problem wynikał z twardości tektury i nikłego miejsca na same nożyczki przy wycinaniu kawałków dookoła. Przez to niektóre kawałki wyszły dość mocno „wymęczone”, niektóre nawet zahaczyłem trochę końcówką nożyczek i lekko „punktowo” zniszczyłem. Z tego też powodu w wielu miejscach nie sugerowałem się narysowanymi wcześniej liniami, a swobodą ruchu.

Po wycięciu kilku kawałków stwierdziłem, że męczenie tego, żeby skończyć na poniedziałek, czyli Mikołajki, nie ma najmniejszego sensu. Co innego, gdybym siedział sobie sam. Dlatego też w zaistniałej sytuacji schowałem wszystko do plecaka, żeby móc w każdej chwili kontynuować, po czym wróciłem do Agi. Ogólnie chwilę wcześniej niezłą wpadkę bym zaliczył – dawałem Adze laptopa, a na nim miałem otwarty obrazek, który drukowałem. Na szczęście powiedziałem jej wcześniej o tym, że będę coś drukował, więc sama zapytała, czy nie ma na laptopie nic, co by mogło zepsuć niespodziankę, dzięki czemu wyłączyłem podgląd obrazka.

Wszystkie 77 kawałków wyciętych

Pozostałe kawałki wycinałem w sumie na raty trochę – chwilę siedząc w domu, chwilę siedząc w pizzerii na akademikach. Ale nie wyciąłem wtedy za dużo, bo męczące to było. Dopiero kilka dni później, kiedy wiedziałem, że następnego dnia mam się widzieć z Agą, postanowiłem wygospodarować trochę czasu, żeby to dokończyć. Siadłem na jakąś godzinkę i wyciąłem wszystko do końca. Ogółem wyszło 77 elementów – w sumie jakoś nie myślałem o ich ilości, kiedy rysowałem siatkę.

Porównywanie do oryginału

Zaraz po wycięciu całości postanowiłem sprawdzić, czy da się właściwie bezproblemowo złożyć tę układankę. Wydzieliłem sobie charakterystyczne elementy i od nich zacząłem. Oczywiście na pierwszy ogień poszedł sam Remy, co widać na pierwszym zdjęciu w tym wpisie. Potem zająłem się samochodem i krawędziami, resztę już składałem na podstawie podobieństwa kolorystycznego do już złożonych elementów, bądź na podstawie charakterystycznych kształtów złączeń.

Złożona układanka

Po dłuższej chwili miałem przed sobą zrekonstruowaną układankę, która od zwykłego wydrukowanego obrazka różniła się głównie widocznymi śladami nożyczek przy krawędziach elementów (jaśniejsze miejsca, zdarty lekko papier) i swoistą „niedwuwymiarowością” (no, krzywo było trochę przez powyginane kawałki). Dla zmniejszenia wygięcia elementów w niektórych miejscach zostawiłem na noc całą układankę przygniecioną encyklopedią PWN (w sumie jedyne, do czego mi się ona od paru lat przydaje), kilkoma komiksami i jakimiś starymi gazetami z papierowymi modelami samolotów. W sumie ciężko mi ocenić skuteczność tej metody – na pewno nie wyprostowała całkiem.

Następnego dnia (jeśli pamięć mnie nie myli w kwestii dat) zwinąłem cały obrazek i wsunąłem go do takiego tekturowej „rolki” o niedużej średnicy, a wszystkie kawałki wrzuciłem do podobnej rolki, ale o większej średnicy. Tę większą dodatkowo zatkałem z obu stron. Miałem w planach zrobienie jakiegoś bardziej wymyślnego opakowania, ale co chwilę zmieniała się godzina, o której miałem wyjść, więc w efekcie musiałem na ostatnią chwilę improwizować. Te dwie rolki później owinąłem papierem ozdobnym i zakleiłem.

Co na to wszystko Aga? Niesamowicie ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że ma wydrukowany obrazek ze swoim ulubionym szczurkiem i praktycznie od razu przykleiła go sobie na ścianę. Układanka też ją bardzo ucieszyła, ale z braku czasu nie miała jej w sumie jeszcze kiedy ułożyć nawet.

Zadziwiające jest, jak niewiele wystarczy, żeby dać komuś uśmiech – wystarczy znać tę osobę. Wtedy może się okazać, że nie jest potrzebny żaden wymyślny, czy drogi prezent, żeby ją ucieszyć. Nie można dać się wkręcić w nagonkę, jaką większość firm i ludzi robi dookoła obdarowywania się nawzajem. Firmy wmawiają Ci, co chcesz kupić, ludzie dookoła tłumaczą, co wypada, a co nie i przy tym wszystkim jeszcze przekonują do udawania, że kolejny krawat w tym roku jest tym, o czym właśnie marzyłeś.

Nie można pozwolić, żeby dawanie komuś prezentu straciło kompletnie swój prawdziwy sens, czyli dawanie radości. Nie muszę kupować skarpet na Mikołajki, ani krwistoczerwonych róż na Walentynki. Ba, nie muszę nic kupować, ani w ogóle robić. Ani nie potrzebuję Walentynek, żeby dać Adze kwiaty. Nikt tego nie potrzebuje – niestety wiele osób sobie i innym wytrwale wmawia, że to wszystko jest potrzebne tak, jak nam to ładnie uszyły odpowiednie osoby. Idealny sposób, by unieszczęśliwić siebie i innych.

Jeśli myśl o zbliżającym się „terminie” wręczenia komuś prezentu was stresuje, to najprawdopodobniej znaczy, że już jest coś nie tak. Jeżeli macie denerwować się tym, że ktoś na pewno oczekuje prezentu, to lepiej dajcie spokój, albo się ogarnijcie – obdarowywanie bez szczerej chęci i radości nie ma najmniejszego sensu.  Szczęście innych ludzi jest na wyciągnięcie naszej ręki – wystarczy chcieć po nie sięgnąć i wręczyć odpowiedniej osobie. Sam się przekonałem wiele razy, jak np. teraz, że aby dać komuś radość często wystarczy wiele mniej, niż nam się wydaje.

* – chyba najwspanialsze, co może być w sklepie jak dla mnie. Sam siebie zadziwiam, że mogę kilkadziesiąt razy chodzić po tym samym dziale zabawkowym, a wciąż mi to sprawia radość

Gdy się zobaczyło tylko piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi.” – Albert Camus