Rycerz z aluminium – takiego to tylko ze świecą szukać

Tytułowy zakuty łeb

Lubię, kiedy okazuje się, że dobrze zrobiłem, zostawiając coś „zużytego” kierując się moim standardowym rozumowaniem z cyklu „może się przydać”. Tak też było w przypadku aluminiowego rycerza stworzonego w całości z denek z tealightów, którego chciałbym wam tutaj przedstawić. W albumie na Picasie znajdziecie wszystkie zdjęcia, a na moim koncie na YouTube filmik pokazujący wyżej wymienionego rycerza.

Tealighty w sporej ilości

Cóż, na wstępie pasuje wyjaśnić na wszelki wypadek, czym są tealighty. Są to małe, okrągłe świeczki, zwane w Polsce też podgrzewaczami. Sądzę, że po spojrzeniu na zdjęcie po prawej już każdy wie, o czym mowa, bo chyba ciężko o kogoś, kto by nie widział ich nigdy. Przyznam, że sam kiedyś nie wiedziałem, że to w ogóle ma jakąś specjalną nazwę i byłem zdziwiony, kiedy ktoś nazwał to tealightem.

Miło się złożyło, bo stosunkowo niedawno wszedłem w posiadanie paczki 100 sztuk takich, a 20 z nich jest już nawet całkiem wypalonych.

Zrobić coś z tych „denek” miałem zamiar już kilka dni wcześniej, ale był to zamiar wielce niesprecyzowany – pomyślałem po prostu „zrobię coś z tego”, bez żadnej konkretnej idei. Nie miałem niestety zbytnio czasu, żeby się tym pobawić. Jest to sytuacja, której bardzo nie lubię, bo żal mi straconej potencjalnej szansy na zrobienie czegoś ciekawego. Oczywiście nie sprawia mi to jakiegoś potwornego zawodu, bo wtedy mijałoby się to z celem – bezsensem byłoby, gdyby myślenie o tworzeniu czegoś wywoływało, nawet pośrednio, jakieś negatywne uczucia.

Zdjęcie zrobione zaraz po premierze

Tak więc w poniedziałek wieczorem, Aga postanowiła zrobić mi bransoletkę, a ja uznałem to za świetny moment, by zostawić rzeczy na uczelnię i zrobić Adze coś z tealightów.

Był to jeden z momentów, kiedy siadałem do tworzenia z materiałem, a bez pomysłu, więc chwilę mi zajęło, zanim wpadłem na cokolwiek sensownego. Przez chwilę myślałem o koniku, ale jakoś nie byłem przekonany do tego pomysłu.

Zacząłem więc zastanawiać się, jakie wygięcia są właściwie możliwe bez większego trudu i zacząłem testować różne możliwości. Wygiąłem na różne sposoby po kolei cztery denka i szukałem w powstałych kształtach czegoś, czego oczekiwałem. Dwa pierwsze niestety nie reprezentowały sobą niczego inspirującego. Dopiero dwa kolejne ruszyły cały proces tworzenia.

Widać zagięcia nóg

Pierwsze denko, które pełni w tym momencie rolę korpusu, potraktowałem „delikatnie” – bez przekombinowywania po prostu zgiąłem ściankę do środka symetrycznie tak, by krawędź ścianki dotykała siebie samej na środku podstawki. Przypominało to trochę usta, ale nie tego szukałem.

Żal mi było kombinowac dalej na tym denku, więc wziąłem kolejne – zacząłem identycznie, ale dodatkowo postanowiłem zagiąć to, co teraz było po bokach także symetrycznie w stronę środka. Po chwili kombinowania wyszło coś, co teraz jest nogą rycerza – czubek, który się wcześniej zrobił zawinąłem trochę do góry, co zaczęło wyglądać mi właśnie jak metalowy rycerski but.

Tak też zrodziła się idea zrobienia rycerza. Poszedłem za ciosem i po chwili miałem już obie nogi zrobione. Nie pamiętam, czy zaraz po tym zacząłem myśleć nad sposobem połączenia, czy najpierw zrobiłem hełm, ale obie rzeczy są banalnie proste. Konieczność połączenia nóg z korpusem załatwiłem robiąc dwie dziurki w korpusie – niestety trochę krzywo. Hełm zaś zacząłem identycznie, jak korpus, a następnie zagiąłem „szpiczaste” końce do tyłu, przez co hełm nasuwa się na szpic u góry korpusu i trzyma się tak.

Prezentuj broń!

W tym momencie zrobiłem trochę wbrew logicznej kolejności – zacząłem od miecza i tarczy, ręce zostawiłem na potem. Miecz zacząłem podobnie do nóg, ale z tą różnicą, że drugie zagięcie boków tutaj zrobiłem do tyłu, nie ponownie do przodu. Potem zgniotłem palcami dół miecza, by zrobić rękojeść i naciąłem małe paseczki denka tuż nad tym, co chwilę wcześniej gniotłem, aby wyprostować te paski, by miecz przypominał te najczęściej widywane.

Tarczę natomiast zrobiłem inaczej – ścianki zginałem do środka z czterech stron po równo, ale tak, by nie naruszyć samej okrągłej podstawy zbytnio. Dzięki temu tarcza pozostała prawie okrągła, a od środka miała miejsce na wsunięcie „dłoni” pod ściankę w celu utrzymania jej w ręce.

Rąk nie widać zbyt dobrze na zdjęciach, ale do nich ogólnie najmniej się przykładałem – w sumie właśnie sobie uświadomiłem, że nie pamiętam, jak dokładnie po kolei zaginałem denka, by je zrobić. Wynika to z tego, że o rękach myślałem jako łącznikach broni i tarczy z korpusem, nie jako częściach ciała, które muszą jakoś konkretnie wyglądać. Idea była taka, by były one po prostu w miarę wąskie i utrzymywały oręże. Ręka trzymająca miecz ma „dłoń” zagiętą na rękojeści, a druga dłoń jest wsunięta między przód tarczy, a boczną ściankę denka, która jest teraz z tyłu. Połączenia z korpusem natomiast wykonałem analogicznie do przypadku z nogami.

Widok z tyłu przed
dodaniem szpilek

Niestety lekkie szturchnięcie rycerza sprawiało, że rozpadał się – dziury w korpusie nie zapewniały trwałości. Dlatego później przebiłem szpilkami miejsca, gdzie ręce i nogi są wsunięte w korpus, po czym szpilki te zagiąłem z tyłu.

Miałem przy tym trochę roboty, bo palce mnie bolały trochę od wciskania szpilek w denka, a nie miałem za bardzo czym sobie pomóc. Problem też miałem z zagięciem ich na plecach rycerza – bałem się, żeby nie zniszczyć denek.

Hełm jest bez większego ścisku osadzony na korpusie, ale nie spada łatwo. Dłoń na mieczu postanowiłem zagnieść kombinerkami, żeby nie wypadał on. Przy tarczy musiałem się posłużyć palcami, bo ciężko było kombinerkami operować, ale dało radę i się trzyma dobrze.

Kiedy po złożeniu wszystkich części razem jeszcze przed dodaniem szpilek i po postawieniu go w widocznym miejscu poszedłem po Agę, nie byłem pewien, czy rycerz się jej spodoba. Powiem szczerze, że byłem nawet przekonany, że ucieszy się z tego, że coś dla niej zrobiłem, ale rycerza uzna za conajmniej nieestetycznego. Dlatego też jej radość i wyrazy podziwu dla mojego nowego stworka przeszły moje jakiekolwiek oczekiwania. Bardzo się ucieszyłem, że mój nowy pomysł do niej tak bardzo trafił. Niestety jego stopy nie są nazbyt stabilne i zastanawiałem się nad dorobieniem jakiejś podstawki, ale boję się, że zniszczę jego obecny urok, a on i tak będzie się przewracał.

Przy tworzeniu starałem się wykonywać główne zagięcia części tak, żeby dało się to powtórzyć – chętnie nauczę kogoś robić takiego rycerzyka. Będę tylko musiał przypomnieć sobie, jak zrobiłem ręce, ale sądzę, że jak będę robił drugiego, to w trakcie sobie przypomnę. Uwielbiam dzielić się swoimi pomysłami – zwłaszcza, jeśli wiem, że ktoś może dać komuś innemu uśmiech robiąc coś inspirowanego moimi wytworami. Ale o tym kiedy indziej.

Aby coś wynaleźć wystarczy odrobina wyobraźni i sterta złomu.” – Thomas Edison

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman

Pingwinek, czyli o przełamywaniu lodów

Spinaczowy pingwinek

Bywają często momenty, kiedy nie można czekać, kiedy nie można się zastanawiać. Ale nieczęsto o tym pamiętam – wiele razy pozwalałem sobie zapominać o konsekwencjach. Ale dla kogoś można zrobić więcej niż dla siebie. Można przełamać lody własnych ograniczeń. To podejście zrodziło ponad rok temu mój pierwszy spinaczowy twór – Pingwinka. Jak widać na zdjęciach i w komentarzach do filmiku na YouTube, nie zawsze widać, czym ten drucik jest. Ale wystarczy odrobina wyobraźni, by go ożywić.

Nie pamiętam dokładnego tła historycznego powstania Pingwinka, ale nie jest ono właściwie tutaj potrzebne. Wystarczy, że pamiętam o tym, że było to przy jakiejś ciężkiej sytuacji z Agą związaną z brakiem kreatywności i brakiem odpowiednich możliwości rozwijania jej. Problem polegał na braku inicjatywy w tej kwestii z obu stron i smutku Agi. To ostatnie oznaczało, że nie można sytuacji pozostawić samej sobie – nie można zostawiać osoby smutnej i zawiedzionej na pastwę tego pogrążającego uczucia nawet, jeśli wydaje się, że nie jest to bardzo wielka krzywda dla tej osoby.
Od zawsze chyba miałem problem z kreatywnością. Ale nie tak ogólnie, bo pod natchnieniem od dziecka zdarzały mi się światłe pomysły, jeśli można to tak ogólnie ująć. Jednak potwornym problemem dla mnie niejednokrotnie było to, że nie potrafię być kreatywny „na zawołanie”. Tak, jak pisałem niedawno, wiele razy blokowałem się na etapie, w którym potrzebna była konkretna pomysłowa inicjatywa odpowiednia do danej sytuacji. Jeśli musiałem coś wymyślić, to było ciężko, bo sama świadomość tej konieczności stawała się blokadą psychiczną. Taka ironia losu – nie mogę nic zrobić, bo czuję, że muszę.

Przodownik artystyczny wyginania

Do momentu, kiedy konsekwencje braku działania, lub jego opóźnienia dotykają tylko mnie, to da się to zaakceptować. W końcu poradzę sobie jakoś, powkurzam się na siebie, ale jakoś to pójdzie dalej. Jednak kiedy moja niemoc ma się odbić na kimś jeszcze, to już nie jest tak kolorowo. W takich sytuacjach staram się zrobić cokolwiek, żeby nie pociągnąć kogoś za sobą swoją słabością. Nieprzyjemna jest bowiem świadomość obciążania kogoś przez własne problemy.

Zdarzyły się też sytuacje, kiedy moja niemoc nie tyle mogła kogoś ze mną pociągnąć w dół, ale mogła nie pomóc tej osobie ruszyć się w górę. A to jest już powód, by z nią zawalczyć. W różnych momentach może się to różnie objawiać. Nie pamiętam wszystkich tego typu sytuacji, kiedy udało mi się odpowiednia zareagować i przemóc własne słabości dla kogoś. Nie wiem, czy było ich dużo, czy mało, czy były jakieś bardzo istotne dla mnie lub dla innej osoby, czy nie. Wiem jednak, że w takiej właśnie sytuacji powstał Pingwinek – czułem, że muszę zrobić coś kreatywnego, aby uratować atmosferę.

Pingwinek przy serduszku

Dlatego szybko rzuciłem okiem na pokój, by pochłonąć wzrokiem wszystko, co może mnie w jakikolwiek sposób natchnąć, zainspirować. Potrzebowałem idei i materiałów, bo na to też nie miałem pomysłu. Ale przekonałem samego siebie, że po prostu muszę coś znaleźć, że nie mogę pozwolić takiemu stanowi rzeczy trwać ani chwili dłużej. Była to ciężka świadomość, bo wiedziałem, że nie mam aktualnie jakichś specjalnie artystyczno-majsterkowych rzeczy.

Po kilkunastu może sekundach zobaczyłem na biurku spinacz do papieru. Natychmiast stwierdziłem, że materiał już mam, chociaż nie mam jeszcze w ogóle pojęcia, co z niego mogę sensownego zrobić. Wiedziałem jednak, że nie mogę czekać na pomysł – dlatego wziąłem go do rąk i zacząłem delikatnie wyginać, żeby samemu się natchnąć. Po jednym większym zagięciu dotarło do mnie, co mogę zrobić. Nie było potrzebne wiele zagięć, by ze spinacza zrobić to, co od tamtej pory nazywam Pingwinkiem. Tak na prawdę to było coś, co zwiększało wartość tego metalowego stworka – w końcu celem mojej „wymuszonej” kreatywności było uświadomienie Adze, że wcale nie jest potrzebny wielki pomysł, ani specjalne materiały, by zrobić coś niezwykłego.

Udowodniłem wtedy zarówno jej, jak i sobie, że kluczem do kreatywnie spędzonego czasu nie musi być żaden suchy pomysł – najistotniejsze tutaj jest, by chcieć z całego serca coś zrobić. Nie wystarczy myśleć o tym, że chce się coś zrobić – trzeba po prostu zacząć coś robić. Reszta sama pójdzie, jeśli na prawdę włoży się w to serce. Warto zburzyć mury własnych ograniczeń, by pomóc komuś. Można też przy okazji zrobić coś świetnego dla siebie samego – Pingwinek zapoczątkował różne twory z nietypowych materiałów, więc znaczy on dla mnie bardzo dużo.

Jeśli ktoś ma siłę zwyciężania samego siebie, może wierzyć, że urodził się do wielkich rzeczy.” – Massillon