Ciekawe, ile osób myślało, że zapomniałem o Enklawie. Pamięć to zabawna sprawa. O jednych rzeczach chciałoby się zawsze pamiętać, o innych na zawsze zapomnieć. Czasem zapomnienie o czymś fajnym i przyjemnym pozwala cieszyć się z tego dwukrotnie po przypomnieniu sobie o tym, czy znalezieniu tego. Są też rzeczy, o których pamiętać trzeba z racji ich rangi i konsekwencji zapomnienia o nich. Dlatego może przydać się jakaś „niezapominajka”.
Bardzo długo się broniłem przed takimi rozwiązaniami. Z jakiegoś powodu chciałem się opierać jedynie na swojej pamięci – mimo, że wiedziałem, jak kiepska ona jest. Jest w tym coś z zamiłowania do niewprowadzania sztuczności jakiejś do życia. Wolę mieć nadzieję, że o czymś będę pamiętał po prostu, bez zewnętrznej ingerencji. Z powodu większej ilości rzeczy na głowie musiałem jednak przekonać się do jakiegoś „wspomagacza”. A jak już musiałem, to wolałem mieć coś, co mnie będzie cieszyć.
I tak tez moją niezapominajką stała się tablica korkowa. To, co mnie w niej cieszy to fakt, że powstała z mojej własnej inwencji z rzeczy o raczej innym przeznaczeniu. Malo bowiem prawdopodobne, by producent podkładek pod talerz planował wykorzystanie ich w tym celu.
Nie było tutaj co prawda zbyt dużo roboty, bo wystarczyło zorganizować dwie podkładki, kilka klipsów do papieru i trochę sznurka. – ot, cala filozofia. Klipsy posłużyły do połączenia podkładek ze sobą i jako „uchwyty” dla sznurka. Generalnie te klipsy to bardzo niezła sprawa, ale o tym innym razem. Sznurek przeplotłem przez wszystkie klipsy, które spinają podkładki dookoła, a nie, jak pierwotnie zakładałem, tylko przez dwa górne, które pozwalają tablicy wisieć. Uznałem, że jest to o tyle sensowniejsza opcja, że w przeciwnym wypadku istniała możliwość, że zahaczenie o tablicę i mocniejsze pociągnięcie wyciągnie podkładki z tych dwóch górnych klipsów i sprawi, że spadnie. Teraz jest to raczej mało prawdopodobne, bo sznurek trzyma całość razem.
Zaraz po stworzeniu tablica przyniosła niejako zdwojony efekt. Z jednej strony przypominała mi o rzeczach, które na niej wypisałem, z drugiej zaś strony chęć korzystania z niej sprawiała że starałem sobie przypomnieć co mam do zrobienia. Tworząc ją nie spodziewałem się tego, więc można powiedzieć, że niejako skutkiem ubocznym chęci zapamiętania najnowszych zadań było przypomnienie sobie garści starszych, które kompletnie mi z pamięci uciekły.
Pierwotnie do zarządzania zadaniami wymyśliłem sobie „system trzydniowy” – na trzech karteczkach miałem wypisane kolejno poniedziałek, wtorek i środę, a na ich odwrotach kolejno czwartek, piątek i sobotę. Dla niedzieli miałem czwartą karteczkę, którą dopinałem w razie konieczności. Wychodziłem wtedy z założenia, że coś takiego mi wystarczy, bo raczej nie planowałem na dalsze dni zbyt wiele. We wtorek obracałem karteczkę z poniedziałkiem na drugą stronę i przypinałem pod nią zadania na czwartek, bo taki dzień od teraz wskazywała. Oczywiście nie bawiłem się w przesuwanie poprzednich dni „o jeden” w lewo, żeby czwartek był po środzie itd. Po prostu zostawiałem obrócone karteczki z kolejnymi dniami na miejscach, gdzie były pierwotnie. Przesuwanie innych dni razem ze wszystkimi zadaniami, jakie były na nie przewidziane byłoby bezsensownym dokładaniem roboty przy „zarządzaniu” tablicą.
Akurat w czasie, kiedy postanowiłem stworzyć tę niezapominajkę, trafiłem na herbatę, w której na tekturce dołączonej do torebki były z jednej strony napisane jakieś złote myśli. Spodobał mi się ten motyw i zacząłem sobie je przyczepiać na tablicy – widać to na zdjęciu powyżej. Czasem trafiałem na nowe teksty, czasem na powtórzenia – teraz wiszą na tablicy chyba wszystkie cytaty, jakie w pudełku były. Oczywiście bez powtórzeń, bo to by było bez sensu. Uznałem to za ciekawą „dekorację” tablicy, na której przez zastosowanie systemu trzydniowego było trochę wolnego miejsca. Same zadania wypisane na tablicy w sumie też już w jakiś sposób ją dekorowały, bo przyjąłem stosowanie konkretnych kolorów długopisów i pinezek, by rozróżnić różne kategorie tych zadań.
W dość krótkim czasie pojawiły się rzeczy, które terminem wykonania wykraczały daleko poza te przewidywane przeze mnie trzy dni – rzeczy, od których dzieliły mnie tygodnie, czy miesiące nawet. Najpierw rozwiązałem tę kwestię przez dopinanie karteczek z przypomnieniami o tych rzeczach gdzieś na obrzeżu tablicy, żeby się wyróżniały.
Było to znośnym rozwiązaniem do czasu, aż zaczęło się pojawiać więcej karteczek, które tylko na brzegu mogłem przypiąć, niekoniecznie będących zadaniami. Tak więc w efekcie z wyróżniania nici. Jednak dopiero nagromadzenie takich rzeczy „na kiedyś” zmotywowało mnie do wykombinowania jakiegoś sensowniejszego rozwiązania. Postanowiłem dopiąć klipsem ścięty pasek korkowy z innej podkładki (która jest obecnie planszą dla korkowych szachów), nazwać go bezceremonialnie kolejnką i na nim przyczepiać rzeczy, które muszą dłużej poczekać na zajęcie się nimi. I takie coś sprawdza się całkiem nieźle, chociaż też ma swoje ograniczenia ze względu na rozmiary tego paska. Niemniej jednak w tej kwestii zadań „na kiedyś” jest już dobrze dzięki temu prostemu rozwiązaniu.
Z czasem też zaczęło przeszkadzać ograniczenie do trzech dni widocznych jednocześnie (bądź czterech, jeśli dokładałem niedzielę). Przeszkadzało też na dłuższą metę umiejscowienie tablicy – niby blisko, ale jednak nie tak do końca. Wisiała ona wtedy tuż obok biurka, ale jako, że pod nią stała pufa, to nie było to najwygodniejsze w użytkowaniu rozwiązanie. Przypinanie, odpinanie, przepinanie, poprawianie – to wszystko wykonywało się wtedy w męczący sposób, przez co z czasem jakoś zaniechałem korzystania z mojej niezapominajki. I tak się znowu wszystko zaczęło rozłazić, zacząłem zapominać o różnych rzeczach tak jak dawniej itd.
Korzystałem (i korzystam) z kalendarza w komputerze (Rainlendar, polecam), w którym definiuję sobie wydarzenia i zadania. Ba, po skorzystaniu z programu GCALDaemon, który pozwala na synchronizację z Google Calendar mogłem wygodnie dodawać wydarzenia na pulpicie, a potem w odpowiednim momencie dostać przypomnienie SMS o tym wydarzeniu. Jednak mimo, że wiem jak wielkie zalety może mieć korzystanie z odpowiednich programów, to czuję, że zbyt duże wchodzenie w ten wirtualny świat nie jest czymś, co mnie całkiem cieszy. Programy fajne, ale jednak długopis i kartka wciąż zostaną moimi dobrymi kumplami. Dlatego też w końcu zebrałem się do poprawy funkcjonalności tablicy, aby spełniała swoją rolę.
Poprosiłem Agę, żeby napisała mi karteczki z nazwami dni – jest to element niejako stały tablicy, więc chciałem, żeby nie szpeciły one całości. A moje pismo nie jest czymś, co wywołuje u mnie jakieś pozytywne wrażenia estetyczne. Jak się postaram, to nawet da się odczytać, ale tutaj chodziło o coś więcej. Bo w końcu chciałem korzystać z czegoś, co miało mnie cieszyć. Oczywiście tym razem już wymogiem było stworzenie siedmiu kartoników – dla każdego dnia tygodnia osobnego. I było to dobre rozwiązanie.
Istotniejszą jednak rzeczą, niż zmiana „systemu” była zmiana miejsca. Teraz tablica wisi tuż obok mnie – sznurek złapany jest w żabkę w „wolnym” rzędzie w karniszu. Jest to rozwiązanie o tyle fajne, że jeżeli nie chcę mieć tablicy obok siebie to po prostu ją przesuwam w stronę mebli i nie przeszkadza mi. Ten pomysł jest dodatkowym elementem, który cieszy mnie w korzystaniu z tablicy. Niestety ta zmiana ma też oczywiście swoje wady. Jedyną jaką widzę, ale dość istotną, jest to, że tablica wisząca przy ścianie mogła się na te ścianie oprzeć, kiedy przypinałem lub odpinałem coś. Teraz za moją niezapominajką jest firanka, która jakimś dziwnym trafem takiego oparcia dać nie może. Dlatego też przepinając karteczki muszę przytrzymywać tablicę, co nie jest najwygodniejsze. Nie wymyśliłem lepszego rozwiązania, więc na chwilę obecną tak zostaje.
Ogólnie tablica jest w stanie w tym momencie spokojnie spełniać swoje zadanie – pomaga mi pamiętać o rzeczach, o których zapomnieć nie powinienem, albo po prostu bardzo nie chcę zapomnieć. Niestety korzystanie z niej wymaga wbicia się w rytm systematycznego aktualizowania jej, co samo w sobie wcale trudne nie jest – jednak spędzanie kilku dni w tygodniu poza domem sprawia, że ciężko jest wyrobić sobie ten nawyk i zaraz po powrocie muszę znowu przypominać sobie o aktualizowaniu jej i trzymaniu się tego. No i niestety jeszcze nie udało mi się w pełni uchronić przed zapominaniem o zadaniach, kiedy na te kilka dni wyjeżdżam. Ale wszystko jest do wypracowania.
Przyznam szczerze, że kiedyś nie spodziewałem się w ogóle, że będę tyle uwagi poświęcał dbaniu, by o czymś nie zapomnieć. Zapamiętam, to będzie dobrze, nie zapamiętam to będzie źle – tak myślałem wtedy. Cóż, miałoby to sens, gdybym nad samą pamięcią popracował, żeby być w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawia codzienność. Teraz przekonałem się do pomagania sobie w tej kwestii – tablica korkowa, przypomnienia na maila i SMS, notes, który mam ciągle w kieszeni do zapisywania różnych rzeczy, żeby mi z głowy nie uciekły. W sumie ten notes to świetna sprawa, a mam go tylko dlatego, że spodobała mi się skórzana okładka i kieszonkowy format, kiedy Aga mi go pokazała. Gdyby nie te wspomagacze, to ciężej byłoby mi się ogarnąć ze wszystkimi obowiązkami, czy pomysłami, które mnie w najróżniejszych momentach nachodzą i o których zapewne bym zapomniał.
Ale czasem warto zapomnieć. Jednak są to na tyle specyficzne sytuacje, że dopiero po czasie można tak pomyśleć. Ile razy zdarzyło Ci się, że po wymyśleniu/zrobieniu/kupieniu/dostaniu czegoś fajnego nagle to coś zniknęło? Oczywiście nie od razu. Po prostu w pewnym momencie niektóre rzeczy znikają gdzieś bez śladu. Czasem w momencie, kiedy już się o nich nie pamięta, a czasem jeszcze wtedy, kiedy się nimi cieszymy. Jakież to cudowne uczucie, gdy taka rzecz po miesiącach, czy może dłuższym okresie czasu nagle się znajduje. Jest to o tyle świetne, że w ten sposób z powodu jednej rzeczy możemy cieszyć się dwukrotnie. Dla takich rzeczy czasem warto zapominać, czasem warto mieć na tyle słabą pamięć, by odnalezienie zguby radość jeszcze większą, niż gdy pierwszy raz się z tego cieszyliśmy. Takie wydarzenia mogą uradować nawet kogoś, kto już zdążył zapomnieć, czym jest radość.
Tutaj miał być, klasycznie, cytat. O pamięci. Wydaje mi się nawet, że jakiś znalazłem wczoraj lub dziś rano. Ale zapomniałem. Więc będzie bez cytatu.
PS. Wybaczcie rozmiary tego wpisu. Tak jest, jak się coś pisze od lutego z kilkumiesięcznymi przerwami. Pierwotny zamysł, który natchnął mnie do tego postu gdzieś się zawieruszył w międzyczasie.