Szampańskie rzeźby

Widzicie, co to jest?
Strasznie niektórych bawi, że zbieram korki z win, czy szampanów zwłaszcza ze względu na to, że sam z definicji nie piję. Ostatnimi czasy w sumie nic z nich nie robiłem, więc troszkę się ich uzbierało i wciąż dochodzą co jakiś czas. W weekend jednak podczas rodzinnego grilla, na którym obecny był szampan dość szybko zobaczyłem w korku i osłonce z niego coś więcej. Z tej okazji postanowiłem krótko przedstawić bardzo skromną kolekcję szampańskich tworów.

Złote warkocze? A może pejsy…?

Może to widać na zdjęciu z akapitu powyżej, a może nie, ale ta figurka przedstawia postać – nie, jak niektórzy stwierdzili przed dodaniem oczu, djembe. Całość zaczęła się od tego, że trzymałem w ręce korek z nałożoną osłonką, jak na zdjęciu obok. I praktycznie od razu zobaczyłem głowę, czapkę… i pejsy. Nawet widać na środku coś, co miało potencjał stać się malutką skręconą bródką. Postanowiłem więc następnego dnia doprecyzować byt tego, wtedy jeszcze niedoszłego, Żydka w jarmułce, ze złotymi pejsami i bródką. Poza wygięciem odpowiednio drucika z tej osłonki postanowiłem dodać mu pieniążek, bo skojarzyłem zwyczajowe przedstawianie Żydów w trakcie liczenia pieniędzy. Zrobiłem również w korku malutkie dziurki, w które wcisnąłem kawałeczki spalonych zapałek, aby dodać figurce oczy i tym samym ułatwić jej identyfikację. Jeśli wciąż nie widzisz na pierwszym zdjęciu Żydka, to zajrzyj do albumu podlinkowanego już wyżej albo zerknij na ten filmik.

Szampańskie serce

Trochę dawniej, bo ponad rok temu powstały jeszcze dwie „rzeźby” z osłonek na korek z szampana, ale innych trochę, niż ta użyta przy tworzeniu Żydka. Nie pamiętam dokładnie sytuacji, w jakich powstawały, ale kojarzy mi się, że jedną z nich zrobiłem w trakcie jakiejś „posiadówy” dziewczyn w mieszkaniu Agi. Wydaje mi się, że wtedy zrobiłem serduszko i dałem je Adze. Ale nie pamiętam, czy ono było pierwsze. Nie wymagało ono jakiegoś większego nakładu pracy, czy planowania wyglądu, ale przez kształt samej tej osłonki bardzo ładnie wyszła ta „serduszkowa” część. Bo podstawka wyszła, jak wyszła.

Ale misiuuu…

Trzecim eksponatem w tej kolekcji jest miś, który nie różni się tak właściwie zbytnio „konstrukcyjnie” od serduszka, bo jedynie stopniem zgięcia tej grubszej części i wygięciem tej cieńszej. Spodobał się on jednak Adze – przynajmniej takie wspomnienie zachowało mi się w głowie przez fakt, że przypięła go sobie na tablicy korkowej. Chyba, że to ja go przypiąłem? Nie pamiętam niestety. Tak samo, jak nie pamiętam okoliczności jego powstania. Faktem na pewno jest, że robienie drobnostek z osłonek na korek szampana jest banalne. Ciekawe, czy jeszcze jakieś fajne kształty udałoby się z nich wydobyć. Tutaj możecie zobaczyć filmik, na którym może lepiej widać budowę tej dwójki.

W mojej twórczej szufladzie znajduje się wciąż jeszcze jedna sztuka tego „materiału”. Być może doczeka się również własnej osobowości, lecz tym razem nie chcę powtarzać jednego z moich stałych błędów – nie będę już czekał na odpowiednie okazje, by pisać, bo one zazwyczaj z jakiegoś dziwnego powodu znikają gdzieś, a wtedy jest już za późno. Lepiej dobrze się zastanowić, zanim postanowi się coś odłożyć „na lepszy moment”. Sam widzę z perspektywy czasu, że te przewidywane lepsze okazje mają ciekawą tendencję, która różni je od „tu i teraz” – rozpływają się z czasem.

„If you were waiting for the opportune moment, that was it.” – Jack Sparrow, Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły

Pamięć – o hodowaniu niezapominajek

Korkowa niezapominajka

Ciekawe, ile osób myślało, że zapomniałem o Enklawie. Pamięć to zabawna sprawa. O jednych rzeczach chciałoby się zawsze pamiętać, o innych na zawsze zapomnieć. Czasem zapomnienie o czymś fajnym i przyjemnym pozwala cieszyć się z tego dwukrotnie po przypomnieniu sobie o tym, czy znalezieniu tego. Są też rzeczy, o których pamiętać trzeba z racji ich rangi i konsekwencji zapomnienia o nich. Dlatego może przydać się jakaś „niezapominajka”.

Gotowa tablica, a obok niej Kojot, mój idol

Bardzo długo się broniłem przed takimi rozwiązaniami. Z jakiegoś powodu chciałem się opierać jedynie na swojej pamięci – mimo, że wiedziałem, jak kiepska ona jest. Jest w tym coś z zamiłowania do niewprowadzania sztuczności jakiejś do życia. Wolę mieć nadzieję, że o czymś będę pamiętał po prostu, bez zewnętrznej ingerencji. Z powodu większej ilości rzeczy na głowie musiałem  jednak przekonać się do jakiegoś „wspomagacza”. A jak już musiałem, to wolałem mieć coś, co mnie będzie cieszyć.

Dwie podkładki spięte i gotowe do boju

I tak tez moją niezapominajką stała się tablica korkowa. To, co mnie w niej cieszy to fakt, że powstała z mojej własnej inwencji z rzeczy o raczej innym przeznaczeniu. Malo bowiem prawdopodobne, by producent podkładek pod talerz planował wykorzystanie ich w tym celu.

Nie było tutaj co prawda zbyt dużo roboty, bo wystarczyło zorganizować dwie podkładki, kilka klipsów do papieru i trochę sznurka. – ot, cala filozofia. Klipsy posłużyły do połączenia podkładek ze sobą i jako „uchwyty” dla sznurka. Generalnie te klipsy to bardzo niezła sprawa, ale o tym innym razem. Sznurek przeplotłem przez wszystkie klipsy, które spinają podkładki dookoła, a nie, jak pierwotnie zakładałem, tylko przez dwa górne, które pozwalają tablicy wisieć. Uznałem, że jest to o tyle sensowniejsza opcja, że w przeciwnym wypadku istniała możliwość, że zahaczenie o tablicę i mocniejsze pociągnięcie wyciągnie podkładki z tych dwóch górnych klipsów i sprawi, że spadnie. Teraz jest to raczej mało prawdopodobne, bo sznurek trzyma całość razem.

Zaraz po stworzeniu tablica przyniosła niejako zdwojony efekt. Z jednej strony przypominała mi o rzeczach, które na niej wypisałem, z drugiej zaś strony chęć korzystania z niej sprawiała że starałem sobie przypomnieć co mam do zrobienia. Tworząc ją nie spodziewałem się tego, więc można powiedzieć, że niejako skutkiem ubocznym chęci zapamiętania najnowszych zadań było przypomnienie sobie garści starszych, które kompletnie mi z pamięci uciekły.

System trzydniowy

Pierwotnie do zarządzania zadaniami wymyśliłem sobie „system trzydniowy” – na trzech karteczkach miałem wypisane kolejno poniedziałek, wtorek i środę, a na ich odwrotach kolejno czwartek, piątek i sobotę. Dla niedzieli miałem czwartą karteczkę, którą dopinałem w razie konieczności. Wychodziłem wtedy z założenia, że coś takiego mi wystarczy, bo raczej nie planowałem na dalsze dni zbyt wiele. We wtorek obracałem karteczkę z poniedziałkiem na drugą stronę i przypinałem pod nią zadania na czwartek, bo taki dzień od teraz wskazywała. Oczywiście nie bawiłem się w przesuwanie poprzednich dni „o jeden” w lewo, żeby czwartek był po środzie itd. Po prostu zostawiałem obrócone karteczki z kolejnymi dniami na miejscach, gdzie były pierwotnie. Przesuwanie innych dni razem ze wszystkimi zadaniami, jakie były na nie przewidziane byłoby bezsensownym dokładaniem roboty przy „zarządzaniu” tablicą.

Akurat w czasie, kiedy postanowiłem stworzyć tę niezapominajkę, trafiłem na herbatę, w której na tekturce dołączonej do torebki były z jednej strony napisane jakieś złote myśli. Spodobał mi się ten motyw i zacząłem sobie je przyczepiać na tablicy – widać to na zdjęciu powyżej. Czasem trafiałem na nowe teksty, czasem na powtórzenia – teraz wiszą na tablicy chyba wszystkie cytaty, jakie w pudełku były. Oczywiście bez powtórzeń, bo to by było bez sensu. Uznałem to za ciekawą „dekorację” tablicy, na której przez zastosowanie systemu trzydniowego było trochę wolnego miejsca. Same zadania wypisane na tablicy w sumie też już w jakiś sposób ją dekorowały, bo przyjąłem stosowanie konkretnych kolorów długopisów i pinezek, by rozróżnić różne kategorie tych zadań.

Przyszłościowo

W dość krótkim czasie pojawiły się rzeczy, które terminem wykonania wykraczały daleko poza te przewidywane przeze mnie trzy dni – rzeczy, od których dzieliły mnie tygodnie, czy miesiące nawet. Najpierw rozwiązałem tę kwestię przez dopinanie karteczek z przypomnieniami o tych rzeczach gdzieś na obrzeżu tablicy, żeby się wyróżniały.

Było to znośnym rozwiązaniem do czasu, aż zaczęło się pojawiać więcej karteczek, które tylko na brzegu mogłem przypiąć, niekoniecznie będących zadaniami. Tak więc w efekcie z wyróżniania nici. Jednak dopiero nagromadzenie takich rzeczy „na kiedyś” zmotywowało mnie do wykombinowania jakiegoś sensowniejszego rozwiązania. Postanowiłem dopiąć klipsem ścięty pasek korkowy z innej podkładki (która jest obecnie planszą dla korkowych szachów), nazwać go bezceremonialnie kolejnką i na nim przyczepiać rzeczy, które muszą dłużej poczekać na zajęcie się nimi. I takie coś sprawdza się całkiem nieźle, chociaż też ma swoje ograniczenia ze względu na rozmiary tego paska. Niemniej jednak w tej kwestii zadań „na kiedyś” jest już dobrze dzięki temu prostemu rozwiązaniu.

Z czasem też zaczęło przeszkadzać ograniczenie do trzech dni widocznych jednocześnie (bądź czterech, jeśli dokładałem niedzielę). Przeszkadzało też na dłuższą metę umiejscowienie tablicy – niby blisko, ale jednak nie tak do końca. Wisiała ona wtedy tuż obok biurka, ale jako, że pod nią stała pufa, to nie było to najwygodniejsze w użytkowaniu rozwiązanie. Przypinanie, odpinanie, przepinanie, poprawianie – to wszystko wykonywało się wtedy w męczący sposób, przez co z czasem jakoś zaniechałem korzystania z mojej niezapominajki. I tak się znowu wszystko zaczęło rozłazić, zacząłem zapominać o różnych rzeczach tak jak dawniej itd.

Korzystałem (i korzystam) z kalendarza w komputerze (Rainlendar, polecam), w którym definiuję sobie wydarzenia i zadania. Ba, po skorzystaniu z programu GCALDaemon, który pozwala na synchronizację z Google Calendar mogłem wygodnie dodawać wydarzenia na pulpicie, a potem w odpowiednim momencie dostać przypomnienie SMS o tym wydarzeniu. Jednak mimo, że wiem jak wielkie zalety może mieć korzystanie z odpowiednich programów, to czuję, że zbyt duże wchodzenie w ten wirtualny świat nie jest czymś, co mnie całkiem cieszy. Programy fajne, ale jednak długopis i kartka wciąż zostaną moimi dobrymi kumplami. Dlatego też w końcu zebrałem się do poprawy funkcjonalności tablicy, aby spełniała swoją rolę.

Nowe, lepsze miejsce

Poprosiłem Agę, żeby napisała mi karteczki z nazwami dni – jest to element niejako stały tablicy, więc chciałem, żeby nie szpeciły one całości. A moje pismo nie jest czymś, co wywołuje u mnie jakieś pozytywne wrażenia estetyczne. Jak się postaram, to nawet da się odczytać, ale tutaj chodziło o coś więcej. Bo w końcu chciałem korzystać z czegoś, co miało mnie cieszyć. Oczywiście tym razem już wymogiem było stworzenie siedmiu kartoników – dla każdego dnia tygodnia osobnego. I było to dobre rozwiązanie.

Istotniejszą jednak rzeczą, niż zmiana „systemu” była zmiana miejsca. Teraz tablica wisi tuż obok mnie – sznurek złapany jest w żabkę w „wolnym” rzędzie w karniszu. Jest to rozwiązanie o tyle fajne, że jeżeli nie chcę mieć tablicy obok siebie to po prostu ją przesuwam w stronę mebli i nie przeszkadza mi. Ten pomysł jest dodatkowym elementem, który cieszy mnie w korzystaniu z tablicy. Niestety ta zmiana ma też oczywiście swoje wady. Jedyną jaką widzę, ale dość istotną, jest to, że tablica wisząca przy ścianie mogła się na te ścianie oprzeć, kiedy przypinałem lub odpinałem coś. Teraz za moją niezapominajką jest firanka, która jakimś dziwnym trafem takiego oparcia dać nie może. Dlatego też przepinając karteczki muszę przytrzymywać tablicę, co nie jest najwygodniejsze. Nie wymyśliłem lepszego rozwiązania, więc na chwilę obecną tak zostaje.

Ogólnie tablica jest w stanie w tym momencie spokojnie spełniać swoje zadanie – pomaga mi pamiętać o rzeczach, o których zapomnieć nie powinienem, albo po prostu bardzo nie chcę zapomnieć. Niestety korzystanie z niej wymaga wbicia się w rytm systematycznego aktualizowania jej, co samo w sobie wcale trudne nie jest – jednak spędzanie kilku dni w tygodniu poza domem sprawia, że ciężko jest wyrobić sobie ten nawyk i zaraz po powrocie muszę znowu przypominać sobie o aktualizowaniu jej i trzymaniu się tego. No i niestety jeszcze nie udało mi się w pełni uchronić przed zapominaniem o zadaniach, kiedy na te kilka dni wyjeżdżam. Ale wszystko jest do wypracowania.

Przyznam szczerze, że kiedyś nie spodziewałem się w ogóle, że będę tyle uwagi poświęcał dbaniu, by o czymś nie zapomnieć. Zapamiętam, to będzie dobrze, nie zapamiętam to będzie źle – tak myślałem wtedy. Cóż, miałoby to sens, gdybym nad samą pamięcią popracował, żeby być w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawia codzienność. Teraz przekonałem się do pomagania sobie w tej kwestii – tablica korkowa, przypomnienia na maila i SMS, notes, który mam ciągle w kieszeni do zapisywania różnych rzeczy, żeby mi z głowy nie uciekły. W sumie ten notes to świetna sprawa, a mam go tylko dlatego, że spodobała mi się skórzana okładka i kieszonkowy format, kiedy Aga mi go pokazała. Gdyby nie te wspomagacze, to ciężej byłoby mi się ogarnąć ze wszystkimi obowiązkami, czy pomysłami, które mnie w najróżniejszych momentach nachodzą i o których zapewne bym zapomniał.

Ale czasem warto zapomnieć. Jednak są to na tyle specyficzne sytuacje, że dopiero po czasie można tak pomyśleć. Ile razy zdarzyło Ci się, że po wymyśleniu/zrobieniu/kupieniu/dostaniu czegoś fajnego nagle to coś zniknęło? Oczywiście nie od razu. Po prostu w pewnym momencie niektóre rzeczy znikają gdzieś bez śladu. Czasem w momencie, kiedy już się o nich nie pamięta, a czasem jeszcze wtedy, kiedy się nimi cieszymy. Jakież to cudowne uczucie, gdy taka rzecz po miesiącach, czy może dłuższym okresie czasu nagle się znajduje. Jest to o tyle świetne, że w ten sposób z powodu jednej rzeczy możemy cieszyć się dwukrotnie. Dla takich rzeczy czasem warto zapominać, czasem warto mieć na tyle słabą pamięć, by odnalezienie zguby radość jeszcze większą, niż gdy pierwszy raz się z tego cieszyliśmy. Takie wydarzenia mogą uradować nawet kogoś, kto już zdążył zapomnieć, czym jest radość.

Tutaj miał być, klasycznie, cytat. O pamięci. Wydaje mi się nawet, że jakiś znalazłem wczoraj lub dziś rano. Ale zapomniałem. Więc będzie bez cytatu.

PS. Wybaczcie rozmiary tego wpisu. Tak jest, jak się coś pisze od lutego z kilkumiesięcznymi przerwami. Pierwotny zamysł, który natchnął mnie do tego postu gdzieś się zawieruszył w międzyczasie.

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman

Korkowe szachy

Skończone szachy
Najdłużej chyba realizowany pomysł ze wszystkich. Inspiracja przyszła ponad rok temu, stosunkowo niedługo później zacząłem wprowadzać swoją wizję w życie wedle obecnego zamysłu, a skończyłem może miesiąc temu. Kilka zdjęć tych szachów umieściłem w albumie na Picasie. Wiem, że inaczej się patrzy na coś takiego na zdjęciu, a inaczej kiedy można zobaczyć to we wszystkich wymiarach, więc nagrałem film pokazujący szachy rozłożone na planszy, która zresztą też jest wykonana z korka.
Od tego się zaczęło

Pierwotna wizja była trochę inna. Zaczęło się od tego, że gdy siedziałem w pewnym kościele i zainteresowały mnie takie wieszaczki w ławkach, chyba na parasole, czy tam może ewentualnie torebki jakieś – stwierdziłem, że wyglądają one jak pionek szachowy. Skojarzyłem później, półeczkę zalegającą w domu, która miała cztery elementy „pionkopodobne” i po powrocie zająłem się odcinaniem zbędnych kawałków drewna z tych pionkowych elementów.

Niestety takie rozwiązanie ograniczało mnie, ponieważ nie miałem więcej takich potencjalnych pionków pod ręką, tym bardziej też nie miałem nic, co by mogło posłużyć za figury. Oczywiście mógłbym sobie próbować wystrugać wszystko, ale zależało mi na swoistym recyklingu – uwielbiam robić coś nowego z rzeczy, które wcześniej miały całkiem odmienne zastosowanie. I tutaj weszły do gry korki z win. Nikt przecież nie zaprzeczy temu, że korek z wina ma inną grupę docelową niż miłośnicy szachów.
Nie pamiętam, jak dokładnie moje myśli natrafiły na korki jako nadające się do spełnienia mojej wizji. Jedno jednak trzeba zaznaczyć – samo tworzenie kolejnych bierek z korków nie było większym problemem, problemem był za to brak „półfabrykatów”. Sam z zasady nie piję, więc musiałem zdawać się na łaskę i pamięć głównie ludzi z rodziny, którzy co jakiś czas dostarczali mi korki. Jak widać, nie było to zbyt często – uzbieranie odpowiedniej ilości korków zajęło mi mniej więcej rok.

Porównanie korków

Pomogła mi ogólnie przechadzka w ulicy Szewskiej w Krakowie jakiś czas po Sylwestrze. Zobaczyłem w starych szynach tramwajowych trochę korków z szampanów – kilka plastikowych i trochę zwykłych. Po chwili namysłu pozbierałem ich kilkanaście, żeby sprawdzić, jak się będą nadawać. Tak też rozstrzygnęła się kwestia problematyczna wcześniej – jak rozróżnić od siebie zestawy bierek dla obu graczy. Te korki szampanowe są większe i przy okazji ciemniejsze (choć to akurat może być niezmywalna pamiątka leżenia długo w brudnym śniegu).

Porównanie bierek

Po długich zmaganiach ze zbieraniem potrzebnych rzeczy udało mi się na szczęście zrobić całość – zarówno bierki, jak i planszę, którą wykonałem z korkowej podkładki pod talerz. Muszę powiedzieć, że zamalowywanie ołówkiem pól, które miały być czarne było bardziej męczące niż wycinanie bierek. W kwestii samych bierek- dla pokazania widocznej różnicy między odpowiednikami z obu zestawów dodaję zdjęcie z kilkoma przykładami pokazującymi, że nie da się pomylić w czasie gry.

Wycinanie bierek wychodziło różnie czasowo, niestety konkretów nie pamiętam. Będę poprawiał króla z białego (mniejszego) zestawu, bo udało mi się wysoki korek wyprosić w pewnym sklepie z winami, a obecny król ma trochę uszkodzony krzyż, więc jak nie zapomnę to zwrócę uwagę na czas „rzeźbienia”. Ogólnie chętnie przygarnę niepotrzebne nikomu korki, żeby móc zastępować niedopracowane egzemplarze.

Z ciekawostek na koniec powiem, że w sklepie, o którym wyżej wspomniałem zastałem bardzo miłego sprzedawcę, który dał mi po chwili rozmowy dwa korki, o które poprosiłem. Kilka dni później wróciłem do tego sklepu z propozycją zrobienia dla nich na wystawę takich szachów. Może w weekend się przejdę, żeby dowiedzieć się, jak szef zareagował na taką propozycję – dałem temu miłemu sprzedawcy kilka wyciętych figur, żeby wraz z moją propozycją przedstawił je szefowi. Zobaczymy, czy wyjdzie z tego coś ciekawego. Powiedzmy, że korzystając z okazji staram się być bardziej otwarty w kontaktach z nieznanymi ludźmi, więc tak, czy inaczej wyjdę na tym dobrze.

//edit:
Dziękuję barnexowi za zwrócenie uwagi na to, że pokręciłem nazewnictwo i bierki nazywałem figurami i odwrotnie. Poprawiłem już.