Sztuka życia – Slot Art Festival

Są miejsca, które tętnią magią. Są momenty, kiedy ta magia pulsuje silniej niż kiedykolwiek. Są ludzie, którzy tą magią po prostu są. Życie przy nich zmienia bieg. Zmienia rytm tak, by zrównać się z biciem ich serc. Biciem tak wyrazistym, że rezonuje w każdym ich kroku. Tak subtelnie mocnym, że choć może poruszyć tysiące, nie zakłóca pulsu jednostki. I choć świat przy nich rozbrzmiewa mnogością uderzeń, nie jest możliwe, by którekolwiek zostało zagłuszone – to wbrew ich naturze. Te brzmienia dopełniają się, nadając sobie nawzajem sens. Tacy właśnie ludzie tworzą Slot.

Czytaj dalej Sztuka życia – Slot Art Festival

Somewhere Over the Rainbow

Instrumenty są super. Można na nich grać, cieszyć się i dawać radość. Małe instrumenty są jeszcze lepsze, bo można je łatwiej i tym samym częściej nosić. Ukulele, choć wygodą transportu odbiega od harmonijki, to insturmentem jest przewspaniałym i z nim też chadzam ciągle, o ile temperatura pozwala. Postanowiłem więc w końcu sprawić sobie pasek doń. I tym razem to postanowienie sfinalizować.

Czytaj dalej Somewhere Over the Rainbow

Kasztanowa biżuteria

Temperatura ostatnich tygodni sugerowałaby, że jesień już nas przywitała, choć według kalendarza ma jeszcze czas. Pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że dzięki temu wreszcie w porę przypomniałem sobie o jednym ze starszych tworów, jeszcze sprzed Enklawy. Czekałem z opisaniem tego na moment, kiedy będzie łatwo dobrać się do kasztanów i oczywiście co roku zapominałem w efekcie.

Właśnie mija czwarty rok od zrodzenia się tego pomysłu, więc nie pamiętam wszystkiego. Kojarzy mi się, że chodząc po Plantach zbierałem kasztany i znalezienie kilku niewielkich zainspirowało mnie do zrobienia naszyjnika. Przez fakt, że od gimnazjum ciągle noszę bransoletki i/lub koraliki na ręce miałem do dyspozycji dodatkowe elementy. Proces twórczy był prosty, choć przy robieniu dziur w kasztanach musiałem być delikatny, żeby ich nie zniszczyć.
Jakoś miesiąc później ponownie mnie coś tchnęło i rozszerzyłem kasztanowy zestaw o bransoletkę. Tutaj dodatkową cechą składników była płaskość. Było to o tyle komplikujące, że takich mniej znajdowałem, więc i elementów zapasowych było mniej. Nie pamiętam, czy przy samym tworzeniu  zdarzyło mi się zniszczyć któregoś, ale już w dzień wręczenia jeden z nich się zniszczył. Z czasem pękały niestety kolejne.
Ostatnim elementem był pierścień. Nie spodziewałem się oczywiście, że Aga będzie go nosić, ale nie mogłem się powstrzymać, kiedy zobaczyłem kształt jednego z dużych znalezionych kasztanów. W jego węższej części zrobiłem dziurę wielkości palca, dół owinąłem rzemykiem, żeby krawędzie nie wbijały się w rękę i żeby lepiej się trzymał. Poprawiało to też jego wygląd moim zdaniem, choć i z tym nie był zbyt piękny.
Zarówno naszyjnik, jak i bransoletka bardzo się spodobały, choć ten wiszący na środku naszyjnika żołądź był kwestią dyskusyjną. Pamiętam, że Aga nosiła je właściwie do końca ich zdatności użytkowej. Bransoletka w pewnym momencie straciła już w ogóle kasztany. Zresztą nawet na pierwszym i ostatnim zdjęciu widać, że już wtedy z pięciu ostały się jedynie trzy. Naszyjnik był mniej narażony na wady konstrukcyjne, ale pewnego dnia rozwiązał się i spadł idealnie pod buta. Na szczęście akurat takich kasztanów miałem jeszcze trochę, więc mogłem spokojnie go naprawić. Pierścień oczywiście niespecjalnie nadawał się do czegokolwiek, więc nie był noszony. Był właściwie tworem bardziej pod kątem zaspokojenia mojej potrzeby twórczej i spodziewałem się takiego losu dlań.
Tym razem w albumie na Picasie nic więcej, niż powyższe zdjęcia się nie znajdzie. Co najwyżej można znaleźć kolejne albumy, które zalegają tam już od kilku lat i czekają na swoją kolej. Czuję, że już niedługo uda mi się nadrobić te zaległości.

Szczęście

Spełnienie, spokój, szczęście

Wydaje mi się, że podstawą drogi do szczęścia jest zwiedzenie labiryntu własnych uczuć, myśli oraz zachowań i zrozumienie jego poszczególnych fragmentów. Dopiero po tym możliwe jest wspięcie się na szczyt i wykrzyczenie swoich prawdziwych marzeń i celów. To wszystko może pozwolić osiągnąć wewnętrzny spokój, bo nie jest on możliwy do czasu życia  wbrew sobie, przed zdefiniowaniem samego siebie. Twór widoczny na tych zdjęciach jest prezentem, który ma o tym przypominać.

Żyrwafa imitująca drewno

Powstał on z pasty, czy może raczej masy modelarskiej – zupełnie innej niż ta, z którą miałem do tej pory do czynienia, o czym napiszę innym razem. Od razu dało się wyczuć różnicę przy zagniataniu nieuformowanego bloku pasty wyjętego z opakowania, a już w trakcie tworzenia była ona (różnica, nie pasta) wizualnie łatwa do zdefiniowania. Masa wygląda tak, jakby jednym z jej składników był papier. Z tyłu opakowania było ładne stwierdzenie, że imituje ona drewno, więc może to wrażeni wykorzystania w niej papieru jakoś z tego fakty wynika, nie wiem. Na pewno jednak przypadła mi ona gustu o wiele mniej niż pasta/masa modelarska, o której wspomnę w innych wpisach.

Szturmowiec na szczycie?

Fragment powyższy być może nie pasuje do trochę wyniosłego wstępu, jednak jest on częścią procesu tworzenia, jako całości, więc ciężko go wykluczyć z tego tekstu. Z samym materiałem wiąże się odruchowe odsuwanie realizacji tego pomysłu na dosłownie ostatnią chwilę – świadom byłem, że moje wyobrażenia tej „rzeźby” będę znacznie różnić się od tego, co uda mi się otrzymać. I fakt, stało się – w końcu nie planowałem, by postać na szczycie góry przez kształt i rozmiar głowy i szyi kojarzyła się z Darthem Vaderem, czy szturmowcem. Niemniej jednak gdybym dłużej próbował wymyślić, jak to najlepiej zrobić, to pewnie wciąż bym siedział i gapił się na żyrafę na zamkniętym opakowaniu. Kluczem dla mnie tutaj nie była estetyka, choć ta by mi się czasem jednak też przydała, a odczucia, jakie całość miała wywołać. I to, wydaje mi się, przynajmniej trochę się udało.

Spokój

Drzewo. Dom. Dym z komina. Weranda z fotelem bujanym, który wcale nie miał przypominać konia. Spokój. Takie znaczenie w sobie niosły te fragmenty. Co doniosły – czas pokaże. W kwestii wykonania muszę powiedzieć, że zrobiłem tu coś, czego robić nie mam w zwyczaju przy tworzeniu czegoś z masy modelarskiej – doklejałem elementy. Zawsze wszystko robię „wyciągając” po prostu odpowiednio duży kawałek masy i formując jego kształt palcami i nożykiem. Jednak o ile zrobienie komina, czy werandy było proste do zrobienia w ten sposób, o tyle stworzenie tak fotela bujanego na tejże werandzie już po wyciągnięciu jej i dachu nie poszłoby tak gładko. Dlatego też postanowiłem urwać fragment masy z boku, uformować go w palcach i ułożyć na swoim miejscu. To oczywiście sprawiło, że wyszedł nieproporcjonalnie duży i „zastawił” pierwotne drzwi na werandę i postanowiłem „wydrapać” nowe obok. Dym zaś mógłbym zrobić klasycznie, jednak pomyślałem o nim już po uformowaniu dość ładnie domu jako całości i nie chciałem go psuć. Aby dym się utrzymywał i nie odkleił postanowiłem wykorzystać kawałek spinacza do papieru, aby okleić go masą odpowiednio i wcisnąć potem do dziury w kominie. Wyszło, przynajmniej moim zdaniem, dość ładnie.

Mógłbym napisać jeszcze jakieś ładne zakończenie do tego dość specyficznego wpisu, ale niech rzeźba mówi za siebie – po to w końcu powstała. Powiem więc tylko, że wszystko wydaje się iść w odpowiednim kierunku i niedługo definicja zwrotu „ja” stanie się pełna. Wierzę. Pamiętaj. Powodzenia.

„Czy potrafisz sam dać sobie własne zło i własne dobro, i swoją wolę zawiesić nad sobą jako prawo?” – Fryderyk Nietzsche

Zaufaj mi – jestem inżynierem

Zaufaj Kondziowi
Zaufaj Kondziowi…

Ciekawe uczucie – domknąć wreszcie jakiś kawałek życia po wielu problemach i różnych komplikacjach. Z radością mogę powiedzieć, że 21 czerwca obroniłem się i możecie mi mówić panie inżynierze, a znudzonych bądź zainteresowanych mogę zaprosić do zerknięcia na moją pracę i prezentację z obrony. Jest to moment, który warto jakoś upamiętnić, co zostało dla mnie uczynione kolorowo i miło. Przy tej okazji chciałem też przedstawić trzy twory nie tylko moich rąk, które w tym celu zostały stworzone.

… jest inżynierem!

Najpierw jednak pochwalę się, że Aga w dzień obrony zorganizowała mi wieczorem w swoim mieszkaniu, zwanym też „domem dwunastu niewiast”, przyjęcie-niespodziankę z tejże okazji. Nie obeszło się bez szampana/wina (w sumie to nie pamiętam, co było) i Picolo dla mnie, oraz „pijanych kobiet tańczących w piżamach”. W całym spisku poza współlokatorkami Agi brał udział też mój brat, który nikczemnie wyciągnął mnie na miasto. Po powrocie czekała mnie niespodzianka, która zaczęła się od tego, że prawie zszedłem na zawał, kiedy Aga wchodząc do pokoju przede mną zaświeciła światło, a dziewczyny będące w nim zaczęły piszczeć. Żeby było śmiesznie, sam zrobiłem im niespodziankę, kiedy ścięło mnie na kolana łapiąc się za serce. Ostro się wystraszyłem + byłem niewyspany + ten pisk jeszcze długo czułem w uszach. Ale było i jest mi bardzo miło, że Aga wpadła na ten pomysł i że dziewczynom chciało się bawić z tymi balonami, literkami i w ogóle. Jestem wdzięczny zarówno im, jak i bratu za poświęcony czas. Temu ostatniemu również za „udostępnienie infrastruktury” (spodobało mi się to stwierdzenie), dzięki której udało mi się w ogóle swoją inżynierkę dopiąć w końcu. Dziękuję.

Idąc dalej, a właściwie cofając się bardziej w czasie, muszę wspomnieć o tych, którym udało się obronić jeszcze w styczniu – o Piotrku, Everze (huh, odmienianie Ever wygląda słabo, albo ja nie umiem) i Zegisie (w sensie, że wołacz, a raczej tutaj miejscownik od Zegis). Jako, że w sumie z nimi na uczelni miałem największy i najlepszy kontakt – w końcu kto ogarniał Dungeoneera, Ciastuszko Graph, czy „habla habla song”? – zaraz po tym, jak się obronili pomyślałem, że fajnie było by zrobić jakieś „inżynierskie” pamiątki. Umówiliśmy się na spotkanie, by uczcić zdobycie przez nich tytułu, a z Zegisem ustawiłem się wcześniej na stworzenie czegoś dla dwóch pierwszych panów. Efektem naszej pracy są dwa przedmioty z cytatami, które powinny kojarzyć się „prezentobiorcom” z czasem spędzonym z nami na studiach.

„Warto było walczyć o 5.0”
Dla Pawełka, tudzież Evera, stworzyliśmy coś, co powinno przynajmniej w założeniu przypominać motor z kawałków drewna dołączanych do podobrazia, patyczków do mieszania kawy, korków i spinaczy do papieru. Motor ten (dla dobra dyskusji przyjmijmy, że to faktycznie przypomina motor) wraz z cytatem widocznym na jego dwóch bokach jest nawiązaniem do zaliczania przez niego projektów z grafiki komputerowej. Jest przypomnieniem o tym, że Paweł mógł z powodzeniem napisać pracę inżynierską pod tytułem „O kolorowaniu motocykli poprzez obrót z wykorzystaniem VRML”. Biorąc pod uwagę niezwykłe umiejętności związane z tematem można by nawet przypuszczać, że mógłby z tego zrobić niezłą rozprawę doktorską. Słowa „Widzi Pan, warto było walczyć o 5.0” są, zaraz obok „Pan się boi uczyć matematyki dyskretnej”, chyba moim ulubionym uczelnianym cytatem związanym z Pawłem.
„I Pan chce zostać inżynierem?”
Podobny status mają słowa, które wypowiedział jeden z naszych wykładowców do Piotrka pewnego pięknego dnia. Stąd też wraz z ogólnym pomysłem robienia tych pamiątek od razu przyszła mi do głowy myśl stworzenia pacynki wzorowanej częściowo na wyglądzie autora słów „I Pan chce zostać inżynierem?”. Pacynka stworzona została z wewnętrznej części starych zamszowych rękawiczek zimowych, waty i innych pomniejszych materiałów i była dość zabawnym tworem jeszcze zanim do końca została stworzona, jeśli można to tak ująć, znaczy dobrze bawiliśmy się z Konradem robiąc ją. Śmieszną rzeczą też było wręczenie jej Piotrkowi na spotkaniu, bo w sumie wyszło na to, że wspomniany cytat przez te kilka miesięcy się zniekształcił w naszych głowach i w sumie dzięki temu pasował bardziej do faktu obronienia pracy i zdobycia tytułu inżyniera. W rozmowie na ten temat wyszło, że brzmiał on raczej „I Pan chce zostać mechanikiem?”, co wynikało z faktu bycia na Wydziale Mechanicznym, a nijak się miało do bycia na kierunku Informatyka i braku jej związku z byciem mechanikiem – z tego właśnie wynikała wtedy śmieszność całej sytuacji.

Licencjusz Arabek
Dnia pewnego słonecznego, pół roku przed powyższymi akapitami, nasza lokalna Arabka Ania (dzięki której w sumie w listopadzie na chwilę ożył ten blog), współlokatorka Agi, miała egzamin dyplomowy. Tego dnia akurat siedzieliśmy z Agą u nich w mieszkaniu i kilka sekund po dostaniu smsowej informacji „Teraz mówcie mi licencjuszu arabku” postanowiliśmy zrobić jej mały prezent z tej okazji zanim wróci. Szybki skok do pokoju w poszukiwaniu materiałów poskutkował stworzeniem maskotki z kilku skarpetek i kawałków innych materiałów, której zostało oczywiście przez nas nadane imię Licencjusz Arabek. Poza trzymanym w ręce zalakowanym zwojem z gratulacjami należy zauważyć związany przez Agę zgodnie z jakimś poradnikiem turban, co lepiej widać na pozostałych zdjęciach. Jego śliczne białe pinezkowe oczy i inne jego wspaniałe cechy wizualne można podziwiać również na YouTube. Ani prezent spodobał się chyba tak bardzo jak nam, a muszę przyznać, że moim zdaniem jest super i lepszego licencjusza arabka nie widziałem. Od tamtej pory stoi on dumnie nad biurkiem naszej licencjonowanej Al-Dżaziry i wspiera ją w trudnych chwilach. I zapewne życzy powodzenia w zdobywaniu tytułu magistra arabistyki w przyszłym roku.
Oczywiście wpisy o tych prezentach miały powstać sporo wcześniej, ale z różnych, a właściwie to w ostatecznym rozrachunku tych samych powodów było to niemożliwe. Teraz jednak pan inżynier Kondzio ma więcej pozytywu przez domknięcie problematycznych kwestii i może być już tylko lepiej – dla Enklawy twórczej także. Do napisania wkrótce.
„Chunky bacon!”  – Cartoon Fox, why’s (poignant) guide to Ruby

„Kto gotuje te ratatuje?!” – znaczy kawałek o prezentach

Taki mały szczurek, a jaki ułożony
Strasznie nie lubię tego uczucia, kiedy mam świadomość wielu rzeczy w ten czy inny sposób obowiązkowych do zrobienia, kiedy chcę zrobić coś przyjemnego. Zazwyczaj kończy się tak, że ani nie zabieram się za to, co robić muszę, ani nie mam sumienia zabrać się za to, co robić bym chciał, bo myślę o tym, jak bardzo bym chciał robić to coś fajniejszego. Ostatnio przez pracę nie miałem sumienia nic tutaj opisać, ale na szczęście obowiązkowe rzeczy załatwiłem, więc mogę opisać prosty, a niby „złożony” prezent dla Agi.

Cieszę się, że udało mi się uchronić od standardowego toku zdarzeń, jaki opisałem powyżej – frustrujące jest takie blokowanie się obowiązkami, za które i tak się nie udaje zabrać. Cieszę się również z tego, że w międzyczasie udało mi się wydzielić dłuższą chwilę na dokończenie prezentu dla Agi, który zacząłem robić 5. grudnia – układanki, której wszystkie zdjęcia znajdziecie tutaj.

Wycięta i ułożona układanka

Jest to pomysł, który powstał właściwie dobre kilka miesięcy temu, nie pamiętam dokładnie kiedy. Byliśmy wtedy w sklepie, przy dziale z zabawkami, grami, układankami i podobnymi* – Aga zobaczyła układankę z jakąś sceną z bajki „Ratatuj”, którą to bajkę uwielbia, po czym zaczęła się faktem tej układanki zachwycać, jak tylko widziała szczurka na niej. Z tego, co pamiętam, to od razu w myślach dodałem układankę z jakąś sceną z tej bajki do planowanych „projektów”.

Jakoś tak jednak wyszło, że o tym pomyśle w efekcie zapomniałem, a ostatecznie przypomniał mi o nim fakt Mikołajek. Ogólnie nie przepadam za takimi okazjami na dawanie prezentów, bo wielu ludzi automatycznie oczekuje, że coś dostanie i są smutni (lub gorzej) przez to, że jednak nikt im nic nie dał. Prezenty można dawać każdego dnia, bez jakiejkolwiek okazji. A jeśli fakt istnienia specjalnej okazji jest dla konieczny dla kogoś, to zawsze można go stworzyć – bardzo pozytywnie wspominam fakt, że kumpel z liceum dał komuś coś „z okazji poniedziałku”.

Początek wycinania elementów

Siedziałem akurat z Agą, kiedy przypomniał mi się ten pomysł i postanowiłem go w końcu wprowadzić w życie. Przyznałem się, że chcę coś zrobić, bo musiałem upewnić się, że nie zobaczy ona nic, czego zobaczyć nie powinna. Musiałem najpierw znaleźć odpowiedni obrazek, a następnie go wydrukować. Oczywiście potem trzeba było to nakleić na tekturę, więc bardzo się ucieszyłem, że trzymanie od kilku lat między teczkami twardej tektury z jakiejś koszuli opłaciło się.

Niestety pierwsze problemy pojawiły się już w momencie naklejania obrazka. Tak dawno nie korzystałem z kleju takiego białego, szkolnego, że nie kojarzyłem, że to się tak ciężko rozprowadza (albo po prostu na taki trafiłem). Problem był taki, że wyszło to już po posmarowaniu wstępnie sporej części obrazka, a klej zaczynał już zasychać, więc nie było czasu na poprawianie dokładne. Dlatego też niektóre kawałki się trochę rozdwajają niestety.

Najpierw siatka, potem złączenia

Po złączeniu tych dwóch elementów i wycięciu z tektury prostokąta rozmiaru A4 mogłem narysować siatkę na tyle przyszłej układanki. Pomyślałem, że najlepiej, jak najpierw ogólnie narysuję „mniej-więcej” równe prostokąty, a potem dopiero jak mi ręka pójdzie, tak się narysuje wcięcia na złączenia. Po zrobieniu całej siatki i narysowaniu kilku złączeń postanowiłem już zacząć wycinać, aby zobaczyć, jak to wychodzi. Niestety w tym momencie napotkałem kolejne utrudnienia, tym razem już bardziej uciążliwe.

Dość spora część wycięta

Jak się okazało, nożyczki normalnych rozmiarów były za duże do takiej zabawy, a nożyczki do paznokci potwornie ciężko sobie radziły. Problem wynikał z twardości tektury i nikłego miejsca na same nożyczki przy wycinaniu kawałków dookoła. Przez to niektóre kawałki wyszły dość mocno „wymęczone”, niektóre nawet zahaczyłem trochę końcówką nożyczek i lekko „punktowo” zniszczyłem. Z tego też powodu w wielu miejscach nie sugerowałem się narysowanymi wcześniej liniami, a swobodą ruchu.

Po wycięciu kilku kawałków stwierdziłem, że męczenie tego, żeby skończyć na poniedziałek, czyli Mikołajki, nie ma najmniejszego sensu. Co innego, gdybym siedział sobie sam. Dlatego też w zaistniałej sytuacji schowałem wszystko do plecaka, żeby móc w każdej chwili kontynuować, po czym wróciłem do Agi. Ogólnie chwilę wcześniej niezłą wpadkę bym zaliczył – dawałem Adze laptopa, a na nim miałem otwarty obrazek, który drukowałem. Na szczęście powiedziałem jej wcześniej o tym, że będę coś drukował, więc sama zapytała, czy nie ma na laptopie nic, co by mogło zepsuć niespodziankę, dzięki czemu wyłączyłem podgląd obrazka.

Wszystkie 77 kawałków wyciętych

Pozostałe kawałki wycinałem w sumie na raty trochę – chwilę siedząc w domu, chwilę siedząc w pizzerii na akademikach. Ale nie wyciąłem wtedy za dużo, bo męczące to było. Dopiero kilka dni później, kiedy wiedziałem, że następnego dnia mam się widzieć z Agą, postanowiłem wygospodarować trochę czasu, żeby to dokończyć. Siadłem na jakąś godzinkę i wyciąłem wszystko do końca. Ogółem wyszło 77 elementów – w sumie jakoś nie myślałem o ich ilości, kiedy rysowałem siatkę.

Porównywanie do oryginału

Zaraz po wycięciu całości postanowiłem sprawdzić, czy da się właściwie bezproblemowo złożyć tę układankę. Wydzieliłem sobie charakterystyczne elementy i od nich zacząłem. Oczywiście na pierwszy ogień poszedł sam Remy, co widać na pierwszym zdjęciu w tym wpisie. Potem zająłem się samochodem i krawędziami, resztę już składałem na podstawie podobieństwa kolorystycznego do już złożonych elementów, bądź na podstawie charakterystycznych kształtów złączeń.

Złożona układanka

Po dłuższej chwili miałem przed sobą zrekonstruowaną układankę, która od zwykłego wydrukowanego obrazka różniła się głównie widocznymi śladami nożyczek przy krawędziach elementów (jaśniejsze miejsca, zdarty lekko papier) i swoistą „niedwuwymiarowością” (no, krzywo było trochę przez powyginane kawałki). Dla zmniejszenia wygięcia elementów w niektórych miejscach zostawiłem na noc całą układankę przygniecioną encyklopedią PWN (w sumie jedyne, do czego mi się ona od paru lat przydaje), kilkoma komiksami i jakimiś starymi gazetami z papierowymi modelami samolotów. W sumie ciężko mi ocenić skuteczność tej metody – na pewno nie wyprostowała całkiem.

Następnego dnia (jeśli pamięć mnie nie myli w kwestii dat) zwinąłem cały obrazek i wsunąłem go do takiego tekturowej „rolki” o niedużej średnicy, a wszystkie kawałki wrzuciłem do podobnej rolki, ale o większej średnicy. Tę większą dodatkowo zatkałem z obu stron. Miałem w planach zrobienie jakiegoś bardziej wymyślnego opakowania, ale co chwilę zmieniała się godzina, o której miałem wyjść, więc w efekcie musiałem na ostatnią chwilę improwizować. Te dwie rolki później owinąłem papierem ozdobnym i zakleiłem.

Co na to wszystko Aga? Niesamowicie ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że ma wydrukowany obrazek ze swoim ulubionym szczurkiem i praktycznie od razu przykleiła go sobie na ścianę. Układanka też ją bardzo ucieszyła, ale z braku czasu nie miała jej w sumie jeszcze kiedy ułożyć nawet.

Zadziwiające jest, jak niewiele wystarczy, żeby dać komuś uśmiech – wystarczy znać tę osobę. Wtedy może się okazać, że nie jest potrzebny żaden wymyślny, czy drogi prezent, żeby ją ucieszyć. Nie można dać się wkręcić w nagonkę, jaką większość firm i ludzi robi dookoła obdarowywania się nawzajem. Firmy wmawiają Ci, co chcesz kupić, ludzie dookoła tłumaczą, co wypada, a co nie i przy tym wszystkim jeszcze przekonują do udawania, że kolejny krawat w tym roku jest tym, o czym właśnie marzyłeś.

Nie można pozwolić, żeby dawanie komuś prezentu straciło kompletnie swój prawdziwy sens, czyli dawanie radości. Nie muszę kupować skarpet na Mikołajki, ani krwistoczerwonych róż na Walentynki. Ba, nie muszę nic kupować, ani w ogóle robić. Ani nie potrzebuję Walentynek, żeby dać Adze kwiaty. Nikt tego nie potrzebuje – niestety wiele osób sobie i innym wytrwale wmawia, że to wszystko jest potrzebne tak, jak nam to ładnie uszyły odpowiednie osoby. Idealny sposób, by unieszczęśliwić siebie i innych.

Jeśli myśl o zbliżającym się „terminie” wręczenia komuś prezentu was stresuje, to najprawdopodobniej znaczy, że już jest coś nie tak. Jeżeli macie denerwować się tym, że ktoś na pewno oczekuje prezentu, to lepiej dajcie spokój, albo się ogarnijcie – obdarowywanie bez szczerej chęci i radości nie ma najmniejszego sensu.  Szczęście innych ludzi jest na wyciągnięcie naszej ręki – wystarczy chcieć po nie sięgnąć i wręczyć odpowiedniej osobie. Sam się przekonałem wiele razy, jak np. teraz, że aby dać komuś radość często wystarczy wiele mniej, niż nam się wydaje.

* – chyba najwspanialsze, co może być w sklepie jak dla mnie. Sam siebie zadziwiam, że mogę kilkadziesiąt razy chodzić po tym samym dziale zabawkowym, a wciąż mi to sprawia radość

Gdy się zobaczyło tylko piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi.” – Albert Camus
 

Rycerz z aluminium – takiego to tylko ze świecą szukać

Tytułowy zakuty łeb

Lubię, kiedy okazuje się, że dobrze zrobiłem, zostawiając coś „zużytego” kierując się moim standardowym rozumowaniem z cyklu „może się przydać”. Tak też było w przypadku aluminiowego rycerza stworzonego w całości z denek z tealightów, którego chciałbym wam tutaj przedstawić. W albumie na Picasie znajdziecie wszystkie zdjęcia, a na moim koncie na YouTube filmik pokazujący wyżej wymienionego rycerza.

Tealighty w sporej ilości

Cóż, na wstępie pasuje wyjaśnić na wszelki wypadek, czym są tealighty. Są to małe, okrągłe świeczki, zwane w Polsce też podgrzewaczami. Sądzę, że po spojrzeniu na zdjęcie po prawej już każdy wie, o czym mowa, bo chyba ciężko o kogoś, kto by nie widział ich nigdy. Przyznam, że sam kiedyś nie wiedziałem, że to w ogóle ma jakąś specjalną nazwę i byłem zdziwiony, kiedy ktoś nazwał to tealightem.

Miło się złożyło, bo stosunkowo niedawno wszedłem w posiadanie paczki 100 sztuk takich, a 20 z nich jest już nawet całkiem wypalonych.

Zrobić coś z tych „denek” miałem zamiar już kilka dni wcześniej, ale był to zamiar wielce niesprecyzowany – pomyślałem po prostu „zrobię coś z tego”, bez żadnej konkretnej idei. Nie miałem niestety zbytnio czasu, żeby się tym pobawić. Jest to sytuacja, której bardzo nie lubię, bo żal mi straconej potencjalnej szansy na zrobienie czegoś ciekawego. Oczywiście nie sprawia mi to jakiegoś potwornego zawodu, bo wtedy mijałoby się to z celem – bezsensem byłoby, gdyby myślenie o tworzeniu czegoś wywoływało, nawet pośrednio, jakieś negatywne uczucia.

Zdjęcie zrobione zaraz po premierze

Tak więc w poniedziałek wieczorem, Aga postanowiła zrobić mi bransoletkę, a ja uznałem to za świetny moment, by zostawić rzeczy na uczelnię i zrobić Adze coś z tealightów.

Był to jeden z momentów, kiedy siadałem do tworzenia z materiałem, a bez pomysłu, więc chwilę mi zajęło, zanim wpadłem na cokolwiek sensownego. Przez chwilę myślałem o koniku, ale jakoś nie byłem przekonany do tego pomysłu.

Zacząłem więc zastanawiać się, jakie wygięcia są właściwie możliwe bez większego trudu i zacząłem testować różne możliwości. Wygiąłem na różne sposoby po kolei cztery denka i szukałem w powstałych kształtach czegoś, czego oczekiwałem. Dwa pierwsze niestety nie reprezentowały sobą niczego inspirującego. Dopiero dwa kolejne ruszyły cały proces tworzenia.

Widać zagięcia nóg

Pierwsze denko, które pełni w tym momencie rolę korpusu, potraktowałem „delikatnie” – bez przekombinowywania po prostu zgiąłem ściankę do środka symetrycznie tak, by krawędź ścianki dotykała siebie samej na środku podstawki. Przypominało to trochę usta, ale nie tego szukałem.

Żal mi było kombinowac dalej na tym denku, więc wziąłem kolejne – zacząłem identycznie, ale dodatkowo postanowiłem zagiąć to, co teraz było po bokach także symetrycznie w stronę środka. Po chwili kombinowania wyszło coś, co teraz jest nogą rycerza – czubek, który się wcześniej zrobił zawinąłem trochę do góry, co zaczęło wyglądać mi właśnie jak metalowy rycerski but.

Tak też zrodziła się idea zrobienia rycerza. Poszedłem za ciosem i po chwili miałem już obie nogi zrobione. Nie pamiętam, czy zaraz po tym zacząłem myśleć nad sposobem połączenia, czy najpierw zrobiłem hełm, ale obie rzeczy są banalnie proste. Konieczność połączenia nóg z korpusem załatwiłem robiąc dwie dziurki w korpusie – niestety trochę krzywo. Hełm zaś zacząłem identycznie, jak korpus, a następnie zagiąłem „szpiczaste” końce do tyłu, przez co hełm nasuwa się na szpic u góry korpusu i trzyma się tak.

Prezentuj broń!

W tym momencie zrobiłem trochę wbrew logicznej kolejności – zacząłem od miecza i tarczy, ręce zostawiłem na potem. Miecz zacząłem podobnie do nóg, ale z tą różnicą, że drugie zagięcie boków tutaj zrobiłem do tyłu, nie ponownie do przodu. Potem zgniotłem palcami dół miecza, by zrobić rękojeść i naciąłem małe paseczki denka tuż nad tym, co chwilę wcześniej gniotłem, aby wyprostować te paski, by miecz przypominał te najczęściej widywane.

Tarczę natomiast zrobiłem inaczej – ścianki zginałem do środka z czterech stron po równo, ale tak, by nie naruszyć samej okrągłej podstawy zbytnio. Dzięki temu tarcza pozostała prawie okrągła, a od środka miała miejsce na wsunięcie „dłoni” pod ściankę w celu utrzymania jej w ręce.

Rąk nie widać zbyt dobrze na zdjęciach, ale do nich ogólnie najmniej się przykładałem – w sumie właśnie sobie uświadomiłem, że nie pamiętam, jak dokładnie po kolei zaginałem denka, by je zrobić. Wynika to z tego, że o rękach myślałem jako łącznikach broni i tarczy z korpusem, nie jako częściach ciała, które muszą jakoś konkretnie wyglądać. Idea była taka, by były one po prostu w miarę wąskie i utrzymywały oręże. Ręka trzymająca miecz ma „dłoń” zagiętą na rękojeści, a druga dłoń jest wsunięta między przód tarczy, a boczną ściankę denka, która jest teraz z tyłu. Połączenia z korpusem natomiast wykonałem analogicznie do przypadku z nogami.

Widok z tyłu przed
dodaniem szpilek

Niestety lekkie szturchnięcie rycerza sprawiało, że rozpadał się – dziury w korpusie nie zapewniały trwałości. Dlatego później przebiłem szpilkami miejsca, gdzie ręce i nogi są wsunięte w korpus, po czym szpilki te zagiąłem z tyłu.

Miałem przy tym trochę roboty, bo palce mnie bolały trochę od wciskania szpilek w denka, a nie miałem za bardzo czym sobie pomóc. Problem też miałem z zagięciem ich na plecach rycerza – bałem się, żeby nie zniszczyć denek.

Hełm jest bez większego ścisku osadzony na korpusie, ale nie spada łatwo. Dłoń na mieczu postanowiłem zagnieść kombinerkami, żeby nie wypadał on. Przy tarczy musiałem się posłużyć palcami, bo ciężko było kombinerkami operować, ale dało radę i się trzyma dobrze.

Kiedy po złożeniu wszystkich części razem jeszcze przed dodaniem szpilek i po postawieniu go w widocznym miejscu poszedłem po Agę, nie byłem pewien, czy rycerz się jej spodoba. Powiem szczerze, że byłem nawet przekonany, że ucieszy się z tego, że coś dla niej zrobiłem, ale rycerza uzna za conajmniej nieestetycznego. Dlatego też jej radość i wyrazy podziwu dla mojego nowego stworka przeszły moje jakiekolwiek oczekiwania. Bardzo się ucieszyłem, że mój nowy pomysł do niej tak bardzo trafił. Niestety jego stopy nie są nazbyt stabilne i zastanawiałem się nad dorobieniem jakiejś podstawki, ale boję się, że zniszczę jego obecny urok, a on i tak będzie się przewracał.

Przy tworzeniu starałem się wykonywać główne zagięcia części tak, żeby dało się to powtórzyć – chętnie nauczę kogoś robić takiego rycerzyka. Będę tylko musiał przypomnieć sobie, jak zrobiłem ręce, ale sądzę, że jak będę robił drugiego, to w trakcie sobie przypomnę. Uwielbiam dzielić się swoimi pomysłami – zwłaszcza, jeśli wiem, że ktoś może dać komuś innemu uśmiech robiąc coś inspirowanego moimi wytworami. Ale o tym kiedy indziej.

Aby coś wynaleźć wystarczy odrobina wyobraźni i sterta złomu.” – Thomas Edison

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman

Pingwinek, czyli o przełamywaniu lodów

Spinaczowy pingwinek

Bywają często momenty, kiedy nie można czekać, kiedy nie można się zastanawiać. Ale nieczęsto o tym pamiętam – wiele razy pozwalałem sobie zapominać o konsekwencjach. Ale dla kogoś można zrobić więcej niż dla siebie. Można przełamać lody własnych ograniczeń. To podejście zrodziło ponad rok temu mój pierwszy spinaczowy twór – Pingwinka. Jak widać na zdjęciach i w komentarzach do filmiku na YouTube, nie zawsze widać, czym ten drucik jest. Ale wystarczy odrobina wyobraźni, by go ożywić.

Nie pamiętam dokładnego tła historycznego powstania Pingwinka, ale nie jest ono właściwie tutaj potrzebne. Wystarczy, że pamiętam o tym, że było to przy jakiejś ciężkiej sytuacji z Agą związaną z brakiem kreatywności i brakiem odpowiednich możliwości rozwijania jej. Problem polegał na braku inicjatywy w tej kwestii z obu stron i smutku Agi. To ostatnie oznaczało, że nie można sytuacji pozostawić samej sobie – nie można zostawiać osoby smutnej i zawiedzionej na pastwę tego pogrążającego uczucia nawet, jeśli wydaje się, że nie jest to bardzo wielka krzywda dla tej osoby.
Od zawsze chyba miałem problem z kreatywnością. Ale nie tak ogólnie, bo pod natchnieniem od dziecka zdarzały mi się światłe pomysły, jeśli można to tak ogólnie ująć. Jednak potwornym problemem dla mnie niejednokrotnie było to, że nie potrafię być kreatywny „na zawołanie”. Tak, jak pisałem niedawno, wiele razy blokowałem się na etapie, w którym potrzebna była konkretna pomysłowa inicjatywa odpowiednia do danej sytuacji. Jeśli musiałem coś wymyślić, to było ciężko, bo sama świadomość tej konieczności stawała się blokadą psychiczną. Taka ironia losu – nie mogę nic zrobić, bo czuję, że muszę.

Przodownik artystyczny wyginania

Do momentu, kiedy konsekwencje braku działania, lub jego opóźnienia dotykają tylko mnie, to da się to zaakceptować. W końcu poradzę sobie jakoś, powkurzam się na siebie, ale jakoś to pójdzie dalej. Jednak kiedy moja niemoc ma się odbić na kimś jeszcze, to już nie jest tak kolorowo. W takich sytuacjach staram się zrobić cokolwiek, żeby nie pociągnąć kogoś za sobą swoją słabością. Nieprzyjemna jest bowiem świadomość obciążania kogoś przez własne problemy.

Zdarzyły się też sytuacje, kiedy moja niemoc nie tyle mogła kogoś ze mną pociągnąć w dół, ale mogła nie pomóc tej osobie ruszyć się w górę. A to jest już powód, by z nią zawalczyć. W różnych momentach może się to różnie objawiać. Nie pamiętam wszystkich tego typu sytuacji, kiedy udało mi się odpowiednia zareagować i przemóc własne słabości dla kogoś. Nie wiem, czy było ich dużo, czy mało, czy były jakieś bardzo istotne dla mnie lub dla innej osoby, czy nie. Wiem jednak, że w takiej właśnie sytuacji powstał Pingwinek – czułem, że muszę zrobić coś kreatywnego, aby uratować atmosferę.

Pingwinek przy serduszku

Dlatego szybko rzuciłem okiem na pokój, by pochłonąć wzrokiem wszystko, co może mnie w jakikolwiek sposób natchnąć, zainspirować. Potrzebowałem idei i materiałów, bo na to też nie miałem pomysłu. Ale przekonałem samego siebie, że po prostu muszę coś znaleźć, że nie mogę pozwolić takiemu stanowi rzeczy trwać ani chwili dłużej. Była to ciężka świadomość, bo wiedziałem, że nie mam aktualnie jakichś specjalnie artystyczno-majsterkowych rzeczy.

Po kilkunastu może sekundach zobaczyłem na biurku spinacz do papieru. Natychmiast stwierdziłem, że materiał już mam, chociaż nie mam jeszcze w ogóle pojęcia, co z niego mogę sensownego zrobić. Wiedziałem jednak, że nie mogę czekać na pomysł – dlatego wziąłem go do rąk i zacząłem delikatnie wyginać, żeby samemu się natchnąć. Po jednym większym zagięciu dotarło do mnie, co mogę zrobić. Nie było potrzebne wiele zagięć, by ze spinacza zrobić to, co od tamtej pory nazywam Pingwinkiem. Tak na prawdę to było coś, co zwiększało wartość tego metalowego stworka – w końcu celem mojej „wymuszonej” kreatywności było uświadomienie Adze, że wcale nie jest potrzebny wielki pomysł, ani specjalne materiały, by zrobić coś niezwykłego.

Udowodniłem wtedy zarówno jej, jak i sobie, że kluczem do kreatywnie spędzonego czasu nie musi być żaden suchy pomysł – najistotniejsze tutaj jest, by chcieć z całego serca coś zrobić. Nie wystarczy myśleć o tym, że chce się coś zrobić – trzeba po prostu zacząć coś robić. Reszta sama pójdzie, jeśli na prawdę włoży się w to serce. Warto zburzyć mury własnych ograniczeń, by pomóc komuś. Można też przy okazji zrobić coś świetnego dla siebie samego – Pingwinek zapoczątkował różne twory z nietypowych materiałów, więc znaczy on dla mnie bardzo dużo.

Jeśli ktoś ma siłę zwyciężania samego siebie, może wierzyć, że urodził się do wielkich rzeczy.” – Massillon

Poszerzanie granic, czyli o tworzeniu siebie

Serduszko na stojaczku
Niejednokrotnie blokował mnie teoretyczny brak możliwości, wynikający zazwyczaj z ograniczenia własnej wyobraźni przez narzucenie sobie konkretnego schematu działania. Postanowiłem jednak poszerzać granice własnych możliwości, własnymi dłońmi od podstaw kształtować rzeczywistość. Trzeba zejść do źródła, żeby zrozumieć i naprawić siebie – można wtedy znaleźć coś więcej. Można zobaczyć, jak łatwo jesteśmy w stanie tworzyć samych siebie tworząc coś innego.

Wystarczy zatrzymać się z myślą „potrzebuję pomysłu, inspiracji”, żeby przez długi czas nie ruszyć się z miejsca. Nie wystarczy niestety po prostu szukać inspiracji, aby ja znaleźć. Niejednokrotnie trzeba osobiście ja stworzyć, dać sobie samemu szanse. Wiem z doświadczenia, jak łatwo zatrzymać się na etapie braku natchnienia by cos zrobić. Sam wiele rzeczy w życiu sobie w ten sposób utrudniłem. Zadziwiające jak często pozwalamy sobie ograniczać się.

Wiele razy próbując komuś przekazać jakiś pozytyw, jakąś rade, czy starając się przedstawić konkretny sposób myślenia równie konkretnymi przykładami uświadamiam sobie rożne rzeczy związane z tym, co mowie. Próbując dzielić się sobą, by komuś pomoc mimochodem tez sam cos odkrywam. Niezwykle uczucie dające poczucie jeszcze większego sensu w tym, co robię. Podobnie zaczyna być z tym blogiem.

Jakieś dwa tygodnie temu, gdy byłem u Agi, ona robiła drobne porządki. Miała m.in. zamiar wyrzucić puste opakowanie po Aspirinie. Zawsze mi się podobają rożne ciekawe rozwiązania, tak wiec i to pudełko zamykane „na zakładkę”, ze tak powiem, zainteresowało mnie. Wziąłem je wiec do rak, zacząłem obracać i myśleć – myśleć nad jego nowym przeznaczeniem.

Postanowiłem sobie w pewnym momencie, ze nie zrezygnuje mimo chwilowego braku pomysłów. Rozkleiłem je i wyprostowałem, po czym zginałem rożnie wzdłuż oryginalnych zagięć szukając kształtu, który mnie zainspiruje. Zajęło mi to kilka minut, ale znalazłem. Zrobiłem kilka dodatkowych zagięć, aby doprowadzić tekturę do formy najbliższej temu, co zobaczyłem chwile wcześniej.

Świnka skarbonka

I tak oto z pudelka po Aspirinie i dwóch spinaczy powstała świnka. Wąska i dość długa poprzeczna dziura na jej zadku zasugerowała mi jej pełne imię – świnka skarbonka. Na filmiku widać jej zastosowanie w tej branży.

Spinacze trzymają od dołu zagiętą tekturę razem – jeden na brzuchu, jeden w pyszczku. Uszy ma przekomiczne. Jak dobrze, że był ten dodatkowy kawałek tektury podklejony tam.

Jeżeli włoży się w coś serce to można osiągnąć o wiele więcej niż by się mogło zaplanować. Każdy najmniejszy ruch, idea, czy inspiracja na którą sobie pozwalamy daje nam tworzyć własną nieśmiertelność. Tworząc co możemy również tworzyć siebie – wystarczy potrafić odnaleźć siebie w tym, co chce się zrobić. Może to brzmieć śmiesznie, gdy nawiązuje się w jakiś sposób do prośka zrobionego z pudełka po tabletkach, ale żadna okazja nie jest złą okazją, by kreować siebie. Nawiązuję jednak także do innego swego tworu, o bardziej reprezentacyjnym wyglądzie.

Kilka dni po stworzeniu świnki ponownie jechałem do Agi. Siedząc już w autobusie poczułem w kieszeni stare, rozłożone częściowo spinacze, które wziąłem na wypadek gdybym wpadł na zrobienie czegoś. Większość z nich najprawdopodobniej służyło mi dawniej do otwierania napędu CD w komputerze, gdy ten był wyłączony (w większości chyba napędów jest taka dziurka, która do tego służy). Miałem świadomość, że mam jakieś 5-10 minut, więc mogę coś spróbować z nich zrobić.

Wiedziałem, że jak będę się zastanawiał, co zrobić, żeby było warte uwagi, to skończy się tak, że nie zrobię nic. Niejeden raz tak było – miałem wielkie chęci, ale nie miałem pomysłu, aby je wprowadzić w życie. Dlatego teraz nie pozwoliłem sobie czekać, zacząłem wyginać spinacz w pierwszy kształt, jaki mi do głowy przyszedł – serduszko. Niestety wziąłem akurat taki, który już był trochę powyginany w jednym miejscu, jak się okazało, więc zmęczenie materiału zrobiło swoje i drucik się ułamał. Szybko więc zacząłem robić ten sam kształt na kolejnym, mniej wymęczonym. Kończyłem już idąc z autobusu do mieszkania. Aga ucieszyła się, kiedy zobaczyła to serduszko.

Serduszko w towarzystwie Idefixa

Stwierdziłem jednak, że jestem w stanie zrobić więcej. Natchnął mnie sposób, w jaki był wygięty inny spinacz, który ze sobą miałem. Zasugerował mi on zrobienie „stojaczka” na serduszko, na którym to ono sobie będzie wisieć i się delikatnie bujać. Widziałem to jako wieszaczek o dwóch prostych „nogach” wtedy, jednak po chwili zobaczyłem lepszą wizję, którą z czasem wprowadzałem w życie – złączenie dwóch ramion poprzez przeplatanie ich. Napisałem „z czasem”, bo chwilę mi to zajęło – musiałem bowiem w trakcie zginania improwizować.

Ten stojaczek dla serduszka robiłem, kiedy Aga leżała i odpoczywała. Nie chciałem czekać, aż będę mógł to dorabiać w tajemnicy, żeby była niespodzianka całkowita – wolałem poprosić po prostu, żeby nie patrzyła. Po skręceniu tego okazało się, że będę musiał dodać jeszcze jeden spinacz, bo końcówki „trzonka” nie są w stanie utrzymać całej konstrukcji. Wtedy dodałem jako podstawkę ten spinacz, który mi się ułamał trochę na samym początku, o czym wspominałem. Z tego też powodu automatycznie podstawka także uzyskała kształt serduszka, niestety już nie tak ładnego, jak to „główne”.

Serduszkowe drzewko

Kiedy więc otworzyła oczy po tym, jak skończyłem już, była bardzo ucieszona. Stwierdziła, że poskręcane druciki przypominają trochę takie drzewko, więc stwierdziliśmy, że jest to serduszkowe drzewko. Miło bardzo, bo oboje jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego.

Wiszące serduszko ma trochę swobody, więc się może trochę bujać, co widać na filmiku. Można tam także zobaczyć ogólnie, jak wygląda z różnych perspektyw. Pojedyncze zdjęcia można zobaczyć, jak zwykle, na Picasie.

Wychodzi na to, ze każdy czyn nie tylko zbliża nas do zamierzonego celu, ale także pozwala nam skrystalizować idee tego celu. Pozwala to stwierdzić ze nie zawsze warto wszystko najpierw planować i obmyślać. Warto zaufać sobie. Warto zrobić krok dalej, żeby zrozumieć lepiej gdzie się idzie. Dzięki temu każdy kolejny czyn może ewoluować i stawać się czymś o wiele więcej niż by na to pozwalał jakiś odgórny plan. W każdym czynie możemy korzystać z kolejnych doświadczeń i przemyśleń.

Ważne jednak jest, aby potrafić wyciągnąć poprawne wnioski. Zarówno z sukcesów, jak i z porażek. Trzeba wiedzieć na ile dany sukces był nasza zasługą i na ile dana porażka nie była z naszej winy. Bez tego nie można świadomie poprawiać błędów z przeszłości, czy sprzed chwili nawet i ciężej iść dalej w kształtowaniu siebie przez tworzenie czegokolwiek.

Jedyna godna rzecz na świecie: twórczość. A szczyt twórczości to tworzenie siebie” – Leopold Staff

PS. Niestety post ten wyszedł trochę niespójny chyba i  trochę rozwleczony, bo pisałem go przez jakieś dwa tygodnie w sumie chyba, przy czym najpierw na telefonie powstał zarys samej idei przekazu i tekst oderwany od konkretnych przykładów, a dopiero później dopisywałem na komputerze „wnętrze”. Mam nadzieję, że mimo wszystko znośnie się czytało.