Kasztanowa biżuteria

Temperatura ostatnich tygodni sugerowałaby, że jesień już nas przywitała, choć według kalendarza ma jeszcze czas. Pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że dzięki temu wreszcie w porę przypomniałem sobie o jednym ze starszych tworów, jeszcze sprzed Enklawy. Czekałem z opisaniem tego na moment, kiedy będzie łatwo dobrać się do kasztanów i oczywiście co roku zapominałem w efekcie.

Właśnie mija czwarty rok od zrodzenia się tego pomysłu, więc nie pamiętam wszystkiego. Kojarzy mi się, że chodząc po Plantach zbierałem kasztany i znalezienie kilku niewielkich zainspirowało mnie do zrobienia naszyjnika. Przez fakt, że od gimnazjum ciągle noszę bransoletki i/lub koraliki na ręce miałem do dyspozycji dodatkowe elementy. Proces twórczy był prosty, choć przy robieniu dziur w kasztanach musiałem być delikatny, żeby ich nie zniszczyć.
Jakoś miesiąc później ponownie mnie coś tchnęło i rozszerzyłem kasztanowy zestaw o bransoletkę. Tutaj dodatkową cechą składników była płaskość. Było to o tyle komplikujące, że takich mniej znajdowałem, więc i elementów zapasowych było mniej. Nie pamiętam, czy przy samym tworzeniu  zdarzyło mi się zniszczyć któregoś, ale już w dzień wręczenia jeden z nich się zniszczył. Z czasem pękały niestety kolejne.
Ostatnim elementem był pierścień. Nie spodziewałem się oczywiście, że Aga będzie go nosić, ale nie mogłem się powstrzymać, kiedy zobaczyłem kształt jednego z dużych znalezionych kasztanów. W jego węższej części zrobiłem dziurę wielkości palca, dół owinąłem rzemykiem, żeby krawędzie nie wbijały się w rękę i żeby lepiej się trzymał. Poprawiało to też jego wygląd moim zdaniem, choć i z tym nie był zbyt piękny.
Zarówno naszyjnik, jak i bransoletka bardzo się spodobały, choć ten wiszący na środku naszyjnika żołądź był kwestią dyskusyjną. Pamiętam, że Aga nosiła je właściwie do końca ich zdatności użytkowej. Bransoletka w pewnym momencie straciła już w ogóle kasztany. Zresztą nawet na pierwszym i ostatnim zdjęciu widać, że już wtedy z pięciu ostały się jedynie trzy. Naszyjnik był mniej narażony na wady konstrukcyjne, ale pewnego dnia rozwiązał się i spadł idealnie pod buta. Na szczęście akurat takich kasztanów miałem jeszcze trochę, więc mogłem spokojnie go naprawić. Pierścień oczywiście niespecjalnie nadawał się do czegokolwiek, więc nie był noszony. Był właściwie tworem bardziej pod kątem zaspokojenia mojej potrzeby twórczej i spodziewałem się takiego losu dlań.
Tym razem w albumie na Picasie nic więcej, niż powyższe zdjęcia się nie znajdzie. Co najwyżej można znaleźć kolejne albumy, które zalegają tam już od kilku lat i czekają na swoją kolej. Czuję, że już niedługo uda mi się nadrobić te zaległości.

Dzień Matki tygrysim okiem

Całkiem zacnie wyszło, że nakręciłem się na tworzenie biżuterii akurat niedługo przed Dniem Matki, bo już wiedziałem, co będę mógł z tej okazji zrobić. Znalazłem różnych kształtów tygrysie oko, które mama lubi, dodałem odrobinę kwarcu dymnego dla urozmaicenia i wyszło ślicznie.

Oczywiste dla mnie było, że zrobię ponownie zestaw naszyjnik + kolczyki, miałem też w obu kwestiach już wstępne pomysły przy kupowaniu elementów. Oczywiście ostatecznie zarówno jedno, jak i drugie wygląda inaczej, niż w zamyśle. Niemniej jednak oglądając jak chłopaki grają w shogi zastanawiałem się nad układem elementów. Zabawne jest, że dopiero kiedy zaczynam składać elementy w całość okazuje się, że jednak nie wszystko będzie wyglądać tak, jak się tego spodziewam po wstępnym ułożeniu ich obok siebie w wymyślonej sekwencji.
Pierwotnie chciałem znów, podobnie jak w naszyjniku dla Dominiki, tylko na środku coś powiesić. Jednak po namyśle uznałem, że o wiele ciekawiej będzie wyglądać „okamieniowany” na całej długości. Generalnie niesamowicie mi się spodobał kształt tego kamienia, który dałem na samym środku. Dziura w nim była na tyle szeroka, że różne druciki, którymi bym mógł go zawiesić przechodziły całe przez niego, więc postanowiłem przewlec przez niego po prostu „w tę i z powrotem” ten drucik, na którym wisi całość i zablokować to małą tygrysiooką kuleczką. Wyszło z tego coś na wzór dzwonka, co trochę się różni od mojej wizji, ale jest to też ciekawe. Dodatkowo uznałem, że przez ten „dzwonek” i ułożenie drucika w nim kiepsko wyglądają pozostałe kamienie będące tak blisko środka. Dokupiłem więc takie rureczki, których wykrzoystania początkowo nie byłem pewien i kombinowałem też inne opcje, jednak ostatecznie one wygrały.
Kolczyki, podobnie jak kilka innych, które robiłem w międzyczasie, też modyfikowałem. Dotarło do mnie, że będą one za długie i niewygodne zapewne przez to, więc i tutaj kombinowałem różne inne opcje. A właściwie to miałem trzy pomysły  dopiero ostatni do mnie w pełni przemówił. Choć przyznam, że dość długo się zastanawiałem nad wariacjami tego, co widać na zdjęciu obok.
Ostatecznie naszyjnik uzupełniłem na całej długości kamieniami, umieszczając na początku i końcu każdej ze stron kulki, które pierwotnie miały znajdować się w kolczykach. Poza tym uznałem, że dodanie takich samych rureczek, jak te które są na środku również na końce będzie bardzo ładnie zamykało „kompozycję”.
Kolczyki w efekcie zrobiłem dość proste i trochę mi szkoda, że nic ciekawszego w nich nie wymyśliłem. Nie zmienia to faktu, że mi się podobają. Choć oczywiście nie tak, jak naszyjnik. Brakowało mi jeszcze jakiegoś ciekawego elementu, który bym tutaj mógł wpleść dla urozmaicenia przy jednoczesnym utrzymaniu podobieństwa do naszyjnika.
W ogóle tygrysie oko jest prześwietne. Gdyby nie to, że nie kojarzyłem, czy mama nosi na jakieś okazje bransoletki, to bym jakąś również zrobił. Choć może to i dobrze, bo wykupiłem resztki kwarcu dymnego na ten czas i nie miałbym materiałów. Ale zostało mi jeszcze trochę tygrysiego oka, więc pewnie jak tylko dokupię sobie kwarcu, tudzież innego pasującego mi dodatku, to powstanie kolejny tygrysi zestaw, może i tym razem już z bransoletką, kto wie. A więcej zdjęć tego aktualnego tworu oczywiście na Picasie.
Po stwierdzeniu „Kondziu, Ty się marnujesz, powinieneś robić biżuterię i sprzedawać” po daniu prezentu można by wnioskować, że się spodobał, więc tak też przyjmuję. A biorąc pod uwagę, że mam jeszcze trochę pomysłów niewykorzystanych i przyjdzie ich jeszcze trochę zapewne, a nie mam komu takich prezentów dawać, możliwe, że rozważę faktycznie sprzedawanie swoich tworów, ale nie czuję tego szczerze mówiąc. Będę musiał wtedy zacząć liczyć ile właściwie kosztowały materiały, co mi do tej pory jakoś do szczęścia potrzebne nie było. Nie nadaję się do interesów, to nie dla mnie. Tworzenie i dawanie jest takie piękne. Tak ciężko się przestawić, żeby czegoś oczekiwać w zamian.

Wiosna w uszach błyszczy

Prezenty, prezenty! Robienie prezentów jest super. Dawanie radości jest czymś pięknym. I ta reakcja, jak okazuje się, że coś własnoręcznie robiłem. Bezcenne, jak mówi reklama. Biżuteryjnie mi się znów zaczyna robić. Kuzynka bierzmowanie miała ostatnio i uznałem, że kolczyki i naszyjnik będą najlepszym prezentem.


Nie byłem pewien w sumie jak dokładnie bym to widział dopóki nie wszedłem do Koralium, gdzie już kilka razy gościłem i teraz chyba gościć będę coraz częściej. Wahałem się w kwestii kolorów i dokładnego doboru elementów, rozglądałem się i zastanawiałem dłuższą chwilę, bo różne wizje zaczynały mi przychodzić do głowy. Stąd też asekuracyjnie wziąłem elementy pasuące do każdej z nich.

Jednak kiedy tylko zobaczyłem przezroczyste listki uznałem, że są zbyt śliczne, by ich nie wziąć i już wtedy byłem prawie pewien, że to one będą podstawą nowego prezentu. Po znalezieniu zielonych półprzezroczystych elementów, które idealnie mi pasowały jako kolorystyczne dopełnienie listków, wygląd zestawu był już właściwie oczywisty.

Zrobienie naszyjnika tego typu jest proste i dość szybkie, jeśli nie liczyć przymiarek, po których i tak wyszedł za długi. Ot nałożyć elementy z wybranej kolejności, na końcach zrobić pętelki – w jednej oczywiście dodając to takie śmieszne do spinania, czego nazwa mi z głowy wyleciała – na tych pętelkach zacisnąć kuleczki zaciskowe. I nic, tylko się zachwycać!

Kolczyki nie były trudniejsze do wykonania, ale przyznać muszę, że generalnie niesamowicie mi się podobają. Oczywiście elementem wiszącym musiały być listki. Świetne jest to, że tak na prawdę nie trzeba wiele, żeby zrobić coś , co wpada w oko. Przynajmniej moje oko je polubiło. Oka nawet. W sensie oba. I oka i kolczyki oba. Bo śliczne.

Jeśli kogoś interesuje więcej zdjęć, to wrzuciłem je na Picasę, choć nie ma ich zbyt dużo. Z samego procesu twórczego w sumie stzreliłem kilka, ale tak trochę na siłę, bo akurat tutaj widząc wszystkie składowe obok siebie dalszy ciąg już dopowiada się sam. A jeśli ich nowa właścicielka kiedyś się w nich gdzieś wybierze, to może też dorzuci jakimś zdjęciem, kto wie. Tymczasem wrzuciłem zdjęcia z procesu twórczego jako tutorial zdjęciowy na Instructables.

Symboliczne piórka

Na podejmowane decyzje wpływają różnorakie bodźce. Czasem jakoś tak magicznie łączą się w jedną, spójną całość, choć pochodzą z zupełnie innych źródeł i mają zupełnie inny kontekst. Byłem, może wciąż po części jestem, na tyle dziwny, że nawet przy drobnych rzeczach, teoretycznie nieistotnych, zdarzają mi się takie sytuacje. Nawet przy czymś takim, jak zrobienie kolczyków.


Kiedy już wiedziałem, że chcę się za to zabrać, to pomysł zapożyczyłem od Rimi, u której na Festiwalu Muzyki Celtyckiej „Zamek” zobaczyłem prześwietny kolczyk z piórkami. Nie było tutaj więc niestety zbyt dużo mojej własnej inwencji twórczej. Koncepcja cudza, więc jedyne co mi zostało to ogarnięcie części i złożenie ich w estetyczną całość.

Piórka! Konieczność najkonieczniejsza. Cóż by mi było z pozostałych części, gdybym piórek odpowiednich nie znalazł? Na szczęście udało mi się zorganizować sobie takie, które przypadły mi na prawdę do gusty. Oczywiście jednak poza tym potrzebowałem kilku dodatkowych metalowych rzeczy, więc przyszedł czas ponownego po kilku latach zajrzenia do Koralium. Bo przed wyruszeniem w drogę należy zebrac drużynę, jak to mawiają.

Całość wykonania nie była trudna , co tak na prawdę idealnie widać na zdjęciach w tym albumie – Piórka przykleić do końcówek mocujących, zacisnąć je, łańcuszki połączyć na oczekiwaną długość i całość przytwierdzić do końcówki, która już idzie do ucha. Wedle życzeń można dodawać jakieś elementy, tudzież jakieś pomijać – piękno własnoręcznego tworzenia .

Po niedługiej chwili kolczyk był gotowy, ale okazało się, że będzie zbyt długi. Z jednej strony dałem połączone łańcuszki, a poza tym same piórka wykorzystane nie były najmniejsze ze znalezionych. Kiedy dotarło to całościowo do mnie postanowiłem ukrócić ten incydent i od razu skróciłem łańcuszki i zmieniłem piórka na mniejsze. Wszystko banalnie proste, a jednocześnie prześliczne moim zdaniem.

Miałem dziwne podejście do różnych rzeczy, czego kiedyś nie przyjmowałem do końca do wiadomości. Mając różne zasady pozwoliłem im się rozrosnąć do jakichś chorych rozmiarów, przez co coś, co z założenia jest niesamowite stało się problematyczne i bezsensowne właściwie, bo przerysowane. Prezent, którym były te kolczyki był symbolem zmiany, która we mnie zaszła. Teoretycznie nic nie znaczącym, praktycznie dla nikogo nie zrozumiałym symbolem, który tak na prawdę kreował tę zmianę. Zmianę na lepsze. Na dobre.

„The building is a symbol, as is the act of destroying it. Symbols are given power by the people. Alone, a symbol is meaningless, but with enough people, blowing up a building can change the world.” – V, V for Vendetta