Powrót, czyli moja mała Odyseja

Ciekawym uczuciem jest powrót. Cieszy mnie wracanie tutaj, cieszy mnie, że są ludzie, którzy dopytywali kiedy wrócę. Niezwykłe jest to co czuję, gdy odżywa wspomnienie kawałka mnie. Wracanie sobie siebie samego. Bo nie tylko do bloga wracam – sytuacja daje nadzieję na coś więcej, niż tylko nowe wpisy, daje nadzieję na powrót do twórczego życia w szerszym tego słowa znaczeniu.

Tęskniłem za wieloma rzeczami, które zaczynam ponownie czuć. Bo zarówno tutaj, jak i w kilku innych przypadkach koniecznie trzeba czuć – to czucie pozwala wykrzesać coś niezwykłego. Bez tego nie jestem w stanie pisać. Przez błędy w priorytetowaniu straciłem to na długi czas. Tęskniłem za gwiazdami, za papierem, długopisem i nocą. Za kawałkami mnie, które milczą od dwóch lat, a które znów zaczynają działać jak kiedyś. Kartka jeszcze nie zapłonęła ponownie słowami, ale myślę, że nie każę jej długo czekać. Bo wspomnienia dawnego życia powracają.

Wraca też radość. Ta, która pozwala na wiele, która wiele rzeczy stworzyła. Ta, którą dawałem innym zarówno celowo, jak i przypadkowo, przy okazji. Zamknąłem część problemów, które coraz bardziej gnębiły i przeklasyfikowałem swoją listę priorytetów. Przestałem się nabierać na brak czasu powodowany przez ważniejsze sprawy. Pozwoliłem sobie podzielić czas między różne elementy i wychodzę na tym o wiele lepiej niż wcześniej.

Chciałem tutaj wrócić już wiele razy, ale obrane priorytety nie pozwalały, blokowały. Wpis, który umieszczę niedługo zacząłem pisać jeszcze w lutym, na telefonie w trakcie powrotów do domu. Były to jedyne chwile, kiedy mogłem sobie spokojnie pozwolić na pisanie. Potem proces twórczy zawisł aż do maja, kiedy kontynuowałem pisanie już na komputerze, a następnie bezpośrednio na blogu. Niestety i wtedy szybko podcięły mi skrzydła obowiązki – zazwyczaj najlepiej pisze mi się nocą, a nocami musiałem się tymi obowiązkami zajmować, bądź spać, aby być gotowym do robienia tego następnego dnia. Teraz, przy innym podejściu do sprawy, o wiele lepiej mi się wszystko robi, wliczając w to obowiązki. Oczywiście nie zawsze, bo trzeba się wbić w pewien obrany tryb życia, żeby przynosił zawsze oczekiwane rezultaty. Jestem dobrej myśli. Wierzę, że udało mi się uwolnić od tego, czym sam się blokowałem wcześniej. Dziękuję Ani, która przypomniała mi, że jest to dobry moment na powrót.

Łódka, której więcej zdjęć tutaj, znalazła się w tym poście ze względu na kojarzenie się z powrotem. Przynajmniej mi widok łodzi kojarzy się z powrotem –  takim znaczącym powrotem. Jest też w tej chwili symbolem tego, czego mi ostatnimi miesiącami trochę brakowało – radosnej spontaniczności i dawania uśmiechu. Bo w taki sposób i w takim celu powstała ta łódka z orzecha, wykałaczki, patyczka do mieszania kawy i sznurków od herbat. Nie ma wokół niej żadnej wielkiej historii. Poza moją własną, którą właśnie ożywiam.

Emancipate yourself from mental slavery – none but ourselves can free our minds.” – Bob Marley

Latawiec z wykałaczek – czyli jak nie marzyć

Szkielet wykałaczkowego latawca

Kiedy jest się otwartym na potrzeby innych i dostatecznie uważnie się słucha, można zobaczyć ich marzenia. Można wtedy tez pomóc w ich spełnieniu. Albo przynajmniej pokazać ich namiastkę. Ale nie wszyscy są na to gotowi, a dla niektórych za późno na takie próby.

W planach od jakiegoś czasu mamy zrobienie latawca – przypominamy sobie o tym na chwilę, po czym zapominamy, więc nawet jeszcze nie mamy części. Ten latawiec z wykałaczek powstał właśnie w celu dania Adze chociaż namiastki tego.

Nie pamiętam, od czego właściwie się zaczęło – czy od pomysłu czy od cięcia wykałaczek. Możliwe jednak, że zaczęło się od skrzyżowania dwóch wykałaczek i związania ich. Wtedy najprawdopodobniej zobaczyłem latawiec przez pamięć o tym, że Aga latawiec mieć by bardzo chciała.

Zabawkowe sznureczki

Ogólnie proces tworzenia nie był jakoś wybitnie skomplikowany – do skrzyżowanych wykałaczek przyłożyłem odpowiednio cztery inne, zaznaczyłem nożykiem miejsca, w których nachodzą one na siebie a potem wycinałem odpowiednie rowki.

Jeśli dobrze pamiętam to te wgłębienia wycinałem tylko w tych dokładanych wykałaczkach. Myślę tak, bo robienie ich w skrzyżowanych wykałaczkach mogłoby je zniszczyć łatwo – musiałbym nacinać je od góry i od dołu w tych samych miejscach, wiec łatwo by było je złamać. Ale możliwe ze robiłem nieduże nacięcia też w nich, żeby wszystko lepiej pasowało do siebie – nie mam pewności.
Ogólnie było trochę zręcznościówki przy składaniu tego w całość, jak to zwykle z takimi małymi częściami bywa. Żeby wykałaczki lepiej się ze sobą komponowały jeden koniec dawałem na ten krzyż, a drugi pod. Kiedy w danym miejscu miałem juz w sumie trzy skrzyżowane wykałaczki, wiązałem je.
Pierwotnie użyłem sznureczka, który zabrałem z jakiejś zabawki z Corn Flakesów. Trzymało się to jednak dość luźno, bo sznureczek ten nie był przystosowany do takich zastosowań. Dlatego tez później zastąpiłem go zwykłą czarna nicią.
Trwalsze łączenia dzięki nici

Użycie nici było o tyle dobre, ze mogłem mocniej i dokładniej związać każde złączenie. Jeśli dobrze pamiętam, to aktualnie niewiązany koniec wykałaczki, tymczasowo łączyłem z odpowiednia częścią tych skrzyżowanych przy użyciu tamtego białego sznureczka. Oczywiście tylko, jeżeli ten koniec nie był jeszcze ostatecznie przywiązany. Robiłem to żeby ograniczyć te zręcznościówkę, o której wyżej wspominałem – nie musiałem się martwic ze przywiąże jeden koniec wykałaczki, kiedy będzie źle ułożona. Nie pamiętam, czy od razu na to wpadłem, czy dopiero po kilku próbach mnie oświeciło, ale na pewno trudniej by mi było bez tego.

Materiał przyszyty białą nicią

Kiedy juz „szkielet” był gotowy, mogłem zająć się nakładaniem materiału. Akurat jakiś czas wcześniej zabrałem trochę jakiejś tkaniny z łóżka, które miało zostać wywalone, wiec nie miałem dylematu związanego z wyborem tegoż materiału. Miałem go wystarczająco dużo, żeby nie stresować się, że wytnę za mały/za duży/w ogóle zły fragment, więc na spokojnie mogłem sobie dostosować wymiar w czasie przyszywania go do szkieletu z wykałaczek. Nie pamiętam, jak dokładnie wyglądało dobieranie rozmiaru tej tkaniny, ale to w sumie bez większego znaczenia.

Wierzch skończonego latawca

Efekt końcowy nie nie przyciąga spragnionego wrażeń estetycznych wzroku – pewnie można by powiedzieć, że raczej wręcz przeciwnie. Z tymi „kolcami” na wszystkich czterech rogach mi osobiście przypomina jakiegoś potworka bardziej niż latawiec jak tak patrzę na te zdjęcia. Wahałem się trochę, ale miałem ostatecznie ułamać te ostre końcówki z każdego miejsca, żeby dało się zauważyć, co to jest – jednak w końcu zapomniałem o tym i tak zostało. Ten brązowy gruby rzemyk też nie dodaje mu raczej uroku niestety.

Jakieś nici wokół „krzyża”

Kojarzę, że robiłem przy nim coś jeszcze, ale nie pamiętam co konkretnie – wiem, że było to związane z przeplataniem nici, bo specjalnie nawet zrobiłem sobie „igłę’ króciutką z wykałaczki. Zaczepiłem na niej nić i przeplatałem ją jakoś między wykałaczkami – jak dokładnie i po co? Nie wiem. Na niektórych zdjęciach, które mam w albumie na Picasie widać jakieś nitki wokół wykałaczek, ale po co to, to nie wiem.

O ile ogólna idea dawania ludziom tyle, ile jesteśmy w stanie bez ograniczania się „małością” naszych czynów jest sama w sobie świetna, o tyle nie zawsze można z niej tak po prostu korzystać. Niestety dla niektórych problem ze zrealizowaniem w pełni jakiegoś marzenia z czasem może się przerodzić w żal i frustrację, przez co stworzenie jakiejś namiastki tego marzenia może tej osobie przypomnieć o osobistej klęsce. Taką właśnie klęską bywa czasem niemożność realizacji marzeń. Nawet tych niewielkich. A właściwie zwłaszcza tych – uczucie porażki przy niewielkim wyzwaniu jest cięższe od tego przy większym wyzwaniu.

Coś takiego właśnie miało miejsce w przypadku tego latawca. Aga była juz na tyle zawiedziona niemożnością stworzenia takiego pełnowymiarowego, że to maleństwo zamiast wywołać jakieś pozytywne uczucia kojarzyło jej się z tym właśnie negatywnym faktem. Przekazanie jej wykałaczkowego latawca kojarzy mi się z brakiem jakiejkolwiek większej reakcji – dopiero sporo później dowiedziałem się, jakie na prawdę uczucia wywołał. Przyznam, że sądziłem, że brak entuzjazmu wynikał po prostu z tego, że to za mało, albo ze średnich wrażeń estetycznych.

Co można zrobić w sytuacji, kiedy obdarowywana przez nas kawałkiem marzenia osoba należy do tych wcześniej opisanych „frustratów”? Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest pokazanie tej osobie prawdziwego sensu marzeń, który z własnego pozwolenia zatraca, pogrążając się w żalu przez odwlekające się spełnienie któregoś z nich. Jeżeli czegoś na prawdę pragniesz, to nie czekaj, aż się stanie, aż się zrobi, aż się ułoży i przypomni o sobie – musisz zacząć działać, bo bez tego nawet najdrobniejsze marzenia będą czekać na realizację latami. A wystarczy raz zebrać się w sobie, rozważyć wszystko, co trzeba, zaplanować, przygotować się i dążyć wytrwale do realizacji swoich celów. Ale trzeba zrobić ten jeden, najcięższy krok – przestać się pogrążać. Warto. Wtedy nawet takie minimalne ułamki marzeń będą dawać radość i motywować do dalszego kroczenia po drodze do ich pełnej realizacji.

Cokolwiek zamierzasz zrobić, o czymkolwiek marzysz, zacznij działać. Śmiałość zawiera w sobie geniusz, siłę i magię.” – Johann Wolfgang Goethe

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman