Ilu 25-latków potrzeba, by zrobić kapelusz?

Czterech: jednego Prawie-Że-Solenizanta, który ma niedługo urodziny; jednego Przyczajonego-Organizatora, który postanawia zorganizować przedurodzinową imprezę niespodziankę dla tego pierwszego; dwóch Szukających-Inspiracji-W-Piwnicy-Przedstawicieli-Braci-Twórczej, którzy kolejne 5h spędzą na realizacji spontanicznego pomysłu na prezent. W dzisiejszym odcinku gościnnie wystąpi Piotrek „Człowiek-Cyrkiel” Walczewski.

Jest to wpis, który zacząłem w maju, ale z różnych powodów nie udało mi się go wtedy dokończyć, więc niestety niektórych rzeczy już dobrze nie pamiętam.

Czytaj dalej Ilu 25-latków potrzeba, by zrobić kapelusz?

Kasztanowa biżuteria

Temperatura ostatnich tygodni sugerowałaby, że jesień już nas przywitała, choć według kalendarza ma jeszcze czas. Pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że dzięki temu wreszcie w porę przypomniałem sobie o jednym ze starszych tworów, jeszcze sprzed Enklawy. Czekałem z opisaniem tego na moment, kiedy będzie łatwo dobrać się do kasztanów i oczywiście co roku zapominałem w efekcie.

Właśnie mija czwarty rok od zrodzenia się tego pomysłu, więc nie pamiętam wszystkiego. Kojarzy mi się, że chodząc po Plantach zbierałem kasztany i znalezienie kilku niewielkich zainspirowało mnie do zrobienia naszyjnika. Przez fakt, że od gimnazjum ciągle noszę bransoletki i/lub koraliki na ręce miałem do dyspozycji dodatkowe elementy. Proces twórczy był prosty, choć przy robieniu dziur w kasztanach musiałem być delikatny, żeby ich nie zniszczyć.
Jakoś miesiąc później ponownie mnie coś tchnęło i rozszerzyłem kasztanowy zestaw o bransoletkę. Tutaj dodatkową cechą składników była płaskość. Było to o tyle komplikujące, że takich mniej znajdowałem, więc i elementów zapasowych było mniej. Nie pamiętam, czy przy samym tworzeniu  zdarzyło mi się zniszczyć któregoś, ale już w dzień wręczenia jeden z nich się zniszczył. Z czasem pękały niestety kolejne.
Ostatnim elementem był pierścień. Nie spodziewałem się oczywiście, że Aga będzie go nosić, ale nie mogłem się powstrzymać, kiedy zobaczyłem kształt jednego z dużych znalezionych kasztanów. W jego węższej części zrobiłem dziurę wielkości palca, dół owinąłem rzemykiem, żeby krawędzie nie wbijały się w rękę i żeby lepiej się trzymał. Poprawiało to też jego wygląd moim zdaniem, choć i z tym nie był zbyt piękny.
Zarówno naszyjnik, jak i bransoletka bardzo się spodobały, choć ten wiszący na środku naszyjnika żołądź był kwestią dyskusyjną. Pamiętam, że Aga nosiła je właściwie do końca ich zdatności użytkowej. Bransoletka w pewnym momencie straciła już w ogóle kasztany. Zresztą nawet na pierwszym i ostatnim zdjęciu widać, że już wtedy z pięciu ostały się jedynie trzy. Naszyjnik był mniej narażony na wady konstrukcyjne, ale pewnego dnia rozwiązał się i spadł idealnie pod buta. Na szczęście akurat takich kasztanów miałem jeszcze trochę, więc mogłem spokojnie go naprawić. Pierścień oczywiście niespecjalnie nadawał się do czegokolwiek, więc nie był noszony. Był właściwie tworem bardziej pod kątem zaspokojenia mojej potrzeby twórczej i spodziewałem się takiego losu dlań.
Tym razem w albumie na Picasie nic więcej, niż powyższe zdjęcia się nie znajdzie. Co najwyżej można znaleźć kolejne albumy, które zalegają tam już od kilku lat i czekają na swoją kolej. Czuję, że już niedługo uda mi się nadrobić te zaległości.

Każdy ma takiego batmana na jakiego zasłużył

Jajo, a w środku…
Na pewnym muzycznym wyjściu w góry, o którym innym razem, poznałem świetnych ludzi. A ludzie, nawet ci świetni, się starzeją. A starzejąc się zdarza im się raz na czas mieć urodziny. Nawet, jeśli taki ktoś poza byciem świetnym człowiekiem bywa również świetnym Batmanem, czy Tyranozaurusem Rexem. Taki właśnie jest Matełko, który obchodził ostatnio urodziny i dla którego zrobiłem drobny prezent.

Wspomniany wyżej Matełko jest członkiem przeniesamowitej kapeli o chwytliwej nazwie Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn z Olą, z której twórczością musi się zapoznać każdy, kto już stracił zdrowy rozsądek. Ale o Kuźni innym razem również.

Coś jakby skrzydła?
Kojarząc zamiłowanie Matełka do Batmana od początku wiedziałem, że prezent urodzinowy będzie z Batmanem związany. Pomysłów, które miałem nie opiszę, bo może się przydadzą innym razem. To, co w efekcie zrobiłem powstało w sposób, który uwielbiam – spojrzałem na dwa kawałki drewna, które miałem z podobrazia starego i w ich ostrych końcówkach od razu zobaczyłem kształt znaku Batmana z filmu The Dark Knight.
The Dark Knight
Widziałem, że proporcje są trochę rozwalone, bo te drewienka są dość długie, jak na ich wysokość. Chwilę się zastanawiałem, czy nie skrócić ich, żeby dokładniej oddać kształt oryginału, ale jednak uznałem, że ta dysproporcja też będzie zacnym elementem całości.
Bat-znak in progress
Oczywiście już chwilę po tym spostrzeżeniu wiedziałem, co trzeba zrobić – narysowac odpowiedni kształt i wyciąć zbędne fragmenty z obu kawałków. Muszę przyznać, że kiedy zamazałem ołówkiem kawałki, które mam wyciąć wyglądało to całkiem nieźle. Zastanawiałem się chwilę, czy lepiej zamalować na czarno sam znak, czy właśnie części do usunięcia, ale postanowiłem, że znak pozostanie koloru drewna.
Niech żyje chwytak!
Niestety w trakcie wycinania trochę z zarysowanych kształtów się zgubiło, bo ta piłka ma dość elastyczny brzeszczot i obracanie jej przy cięciu nie sprawiało, że i ostrze się obracało. Stąd wyszło trochę kantów, i ogólnie trochę się popsuł „dizajn”. Potem jeszcze starałem się to trochę poprawić, ale nie wyszło najlepiej niestety, a zapasowych materiałów pod ręką nie miałem.
Gotowy, bat-znak
Kiedy już poprawiałem krawędzie niestety trochę „łebka” jednej części urwałem, przez co musiałem wcinać się głębiej, żeby tam głowę zrobić na nowo. Podobnie wyszło z ogonem, więc w efekcie proporcje wyszły jeszcze bardziej zaburzone i  produkt końcowy wyszedł jakoś dziwnie spłaszczony. No ale cóż, wolałem już nie kombinować, żeby bardziej nie zepsuć.
Batozaurus w swoim jaju
Nawiązując do początkowych akapitów, postanowiłem połączyć w tym prezencie Batmana z dinozaurami. Tak też w rezultacie obie połówki wylądowały w Kinder Niespodziance. Początkowo mnie zmartwiło, że nie mieszczą się tak po prostu w środku, ale prawie od razu dotarło do mnie, że to tak na prawdę świetnie. Bo tak oto powstało jajo wykluwającego się właśnie Batozaurusa!
Gotów do wyjścia
Żeby było śmieszniej, to tak mi się ułożyły skrzydła, że wystając z tego jajka wyglądają jak dziub, więc jeśli już się ktoś spodziewa czegoś dziwnego w środku, to sądzę, że widziałby prędzej coś ptakopodobnego. No ale cóż, nie tym razem, ale kto wie jakie dziwne pomysły jeszcze podsunie mi świat.
Po podpisaniu jaja i zamknięciu w nim Batozaurusa postanowiłem jeszcze całość zapakować, żeby nie było od razu widać prezentu. Zawinąłem więc całość w filc i przewiązałem rzemykiem. I taki oto był efekt końcowy całej tej akcji i tak jajo Batozaurusa zostało wręczone solenizantowi. Wszystkie zdjęcia z procesu twórczego klasycznie już w albumie na Picasie.
Prezent drobny, abstrakcyjny i głupawy. Teoretycznie nie wnosi nic do życia. Ale Matełko się śmiał jak go zobaczył i pokazał innym, żeby sobie zobaczyli i też mogli złożyć sobie tę nową „zabawkę”. Więc cel został spełniony. Czasem danie komuś powodu do śmiechu jest najlepszym, co można dać.
Na świecie nie ma nic piękniejszego od pobudzania ludzi do śmiechu.” – Marcel Achard

Dzień Matki tygrysim okiem

Całkiem zacnie wyszło, że nakręciłem się na tworzenie biżuterii akurat niedługo przed Dniem Matki, bo już wiedziałem, co będę mógł z tej okazji zrobić. Znalazłem różnych kształtów tygrysie oko, które mama lubi, dodałem odrobinę kwarcu dymnego dla urozmaicenia i wyszło ślicznie.

Oczywiste dla mnie było, że zrobię ponownie zestaw naszyjnik + kolczyki, miałem też w obu kwestiach już wstępne pomysły przy kupowaniu elementów. Oczywiście ostatecznie zarówno jedno, jak i drugie wygląda inaczej, niż w zamyśle. Niemniej jednak oglądając jak chłopaki grają w shogi zastanawiałem się nad układem elementów. Zabawne jest, że dopiero kiedy zaczynam składać elementy w całość okazuje się, że jednak nie wszystko będzie wyglądać tak, jak się tego spodziewam po wstępnym ułożeniu ich obok siebie w wymyślonej sekwencji.
Pierwotnie chciałem znów, podobnie jak w naszyjniku dla Dominiki, tylko na środku coś powiesić. Jednak po namyśle uznałem, że o wiele ciekawiej będzie wyglądać „okamieniowany” na całej długości. Generalnie niesamowicie mi się spodobał kształt tego kamienia, który dałem na samym środku. Dziura w nim była na tyle szeroka, że różne druciki, którymi bym mógł go zawiesić przechodziły całe przez niego, więc postanowiłem przewlec przez niego po prostu „w tę i z powrotem” ten drucik, na którym wisi całość i zablokować to małą tygrysiooką kuleczką. Wyszło z tego coś na wzór dzwonka, co trochę się różni od mojej wizji, ale jest to też ciekawe. Dodatkowo uznałem, że przez ten „dzwonek” i ułożenie drucika w nim kiepsko wyglądają pozostałe kamienie będące tak blisko środka. Dokupiłem więc takie rureczki, których wykrzoystania początkowo nie byłem pewien i kombinowałem też inne opcje, jednak ostatecznie one wygrały.
Kolczyki, podobnie jak kilka innych, które robiłem w międzyczasie, też modyfikowałem. Dotarło do mnie, że będą one za długie i niewygodne zapewne przez to, więc i tutaj kombinowałem różne inne opcje. A właściwie to miałem trzy pomysły  dopiero ostatni do mnie w pełni przemówił. Choć przyznam, że dość długo się zastanawiałem nad wariacjami tego, co widać na zdjęciu obok.
Ostatecznie naszyjnik uzupełniłem na całej długości kamieniami, umieszczając na początku i końcu każdej ze stron kulki, które pierwotnie miały znajdować się w kolczykach. Poza tym uznałem, że dodanie takich samych rureczek, jak te które są na środku również na końce będzie bardzo ładnie zamykało „kompozycję”.
Kolczyki w efekcie zrobiłem dość proste i trochę mi szkoda, że nic ciekawszego w nich nie wymyśliłem. Nie zmienia to faktu, że mi się podobają. Choć oczywiście nie tak, jak naszyjnik. Brakowało mi jeszcze jakiegoś ciekawego elementu, który bym tutaj mógł wpleść dla urozmaicenia przy jednoczesnym utrzymaniu podobieństwa do naszyjnika.
W ogóle tygrysie oko jest prześwietne. Gdyby nie to, że nie kojarzyłem, czy mama nosi na jakieś okazje bransoletki, to bym jakąś również zrobił. Choć może to i dobrze, bo wykupiłem resztki kwarcu dymnego na ten czas i nie miałbym materiałów. Ale zostało mi jeszcze trochę tygrysiego oka, więc pewnie jak tylko dokupię sobie kwarcu, tudzież innego pasującego mi dodatku, to powstanie kolejny tygrysi zestaw, może i tym razem już z bransoletką, kto wie. A więcej zdjęć tego aktualnego tworu oczywiście na Picasie.
Po stwierdzeniu „Kondziu, Ty się marnujesz, powinieneś robić biżuterię i sprzedawać” po daniu prezentu można by wnioskować, że się spodobał, więc tak też przyjmuję. A biorąc pod uwagę, że mam jeszcze trochę pomysłów niewykorzystanych i przyjdzie ich jeszcze trochę zapewne, a nie mam komu takich prezentów dawać, możliwe, że rozważę faktycznie sprzedawanie swoich tworów, ale nie czuję tego szczerze mówiąc. Będę musiał wtedy zacząć liczyć ile właściwie kosztowały materiały, co mi do tej pory jakoś do szczęścia potrzebne nie było. Nie nadaję się do interesów, to nie dla mnie. Tworzenie i dawanie jest takie piękne. Tak ciężko się przestawić, żeby czegoś oczekiwać w zamian.

Wiosna w uszach błyszczy

Prezenty, prezenty! Robienie prezentów jest super. Dawanie radości jest czymś pięknym. I ta reakcja, jak okazuje się, że coś własnoręcznie robiłem. Bezcenne, jak mówi reklama. Biżuteryjnie mi się znów zaczyna robić. Kuzynka bierzmowanie miała ostatnio i uznałem, że kolczyki i naszyjnik będą najlepszym prezentem.


Nie byłem pewien w sumie jak dokładnie bym to widział dopóki nie wszedłem do Koralium, gdzie już kilka razy gościłem i teraz chyba gościć będę coraz częściej. Wahałem się w kwestii kolorów i dokładnego doboru elementów, rozglądałem się i zastanawiałem dłuższą chwilę, bo różne wizje zaczynały mi przychodzić do głowy. Stąd też asekuracyjnie wziąłem elementy pasuące do każdej z nich.

Jednak kiedy tylko zobaczyłem przezroczyste listki uznałem, że są zbyt śliczne, by ich nie wziąć i już wtedy byłem prawie pewien, że to one będą podstawą nowego prezentu. Po znalezieniu zielonych półprzezroczystych elementów, które idealnie mi pasowały jako kolorystyczne dopełnienie listków, wygląd zestawu był już właściwie oczywisty.

Zrobienie naszyjnika tego typu jest proste i dość szybkie, jeśli nie liczyć przymiarek, po których i tak wyszedł za długi. Ot nałożyć elementy z wybranej kolejności, na końcach zrobić pętelki – w jednej oczywiście dodając to takie śmieszne do spinania, czego nazwa mi z głowy wyleciała – na tych pętelkach zacisnąć kuleczki zaciskowe. I nic, tylko się zachwycać!

Kolczyki nie były trudniejsze do wykonania, ale przyznać muszę, że generalnie niesamowicie mi się podobają. Oczywiście elementem wiszącym musiały być listki. Świetne jest to, że tak na prawdę nie trzeba wiele, żeby zrobić coś , co wpada w oko. Przynajmniej moje oko je polubiło. Oka nawet. W sensie oba. I oka i kolczyki oba. Bo śliczne.

Jeśli kogoś interesuje więcej zdjęć, to wrzuciłem je na Picasę, choć nie ma ich zbyt dużo. Z samego procesu twórczego w sumie stzreliłem kilka, ale tak trochę na siłę, bo akurat tutaj widząc wszystkie składowe obok siebie dalszy ciąg już dopowiada się sam. A jeśli ich nowa właścicielka kiedyś się w nich gdzieś wybierze, to może też dorzuci jakimś zdjęciem, kto wie. Tymczasem wrzuciłem zdjęcia z procesu twórczego jako tutorial zdjęciowy na Instructables.

Szachy kwitnącej wiśni

Powiadają, że szachy uczą cierpliwości i pokory. Że bez nich bardzo łatwo o błąd, który może doprowadzić nawet bezpośrednio do przegranej. I o ile japońska odmiana tej gry ma trochę inne zasady, to po sześciu dniach robienia zestawu do gry w nie muszę przyznać, że i tutaj obie te cechy były przydatne.
Przykładowy zestaw Shogi z Wiki

Shōgi, czyli wspomniane już japońskie szachy, różnią się trochę od znanej wszystkim odmiany, ale o zasadach nie będę mówił – polecam zagrać, bo choć grałem raz do tej pory, to rozgrywka mnie zaciekawiła. Niemniej jednak bardziej zaciekawiło mnie to, że Zegis po zobaczeniu moich Scrabbli rzucił tekstem, żebym jako następną planszówkę zrobił właśnie shogi, bo ostatnio zaczął sporo pogrywać w nie na kurniku. Biorąc pod uwagę, że zbliżały się jego urodziny oczywistym już dla mnie było jaki dostanie z tej okazji prezent.

Materiały jednak tutaj były bardziej konkretne, niż w moich innych adaptacjach jakichś klasycznych gier, co lekko ograniczało ich potencjalne źródła. Klasyczny recykling był tutaj utrudniony, choć miałem pomysł na ponowne użycie drzwiczek z szafki, które po rozbiórce pewnego mebla w domu przygarnąłem kulturalnie do swojego pokoju ze świadomością, że na pewno coś z nich zrobię. Kiedy jednak już do domu pojechałem, dotarło do mnie, że część nadająca się na planszę będzie za mała i generalnie wycięcie jej będzie bardzo problematyczne przez brak sensownego sprzętu. Ale na szczęście w poniedziałek natchnęło mnie, że sklep budowlany mnie może uratować
Po pracy udałem się do Castoramy, co przypomniało mi, że tego typu sklepy są jednym z rajów, w których mogę spędzać długie godziny z wyszczerzem na pysku – miejsce miliona inspiracji. Znalazłem tam deskę 30×80 cm, którą na moją prośbę podzielono mi na dwa kwadraty 30×30 cm i prostokąt 30×20 cm. Miałem więc już gotową podstawę do planszy i nawet coś na zapas. I, co najlepsze, przypadkiem zauważyłem tam zestaw drewnianych klinów, które od razu wyobraziłem sobie w formie pionków, więc wziąłem je bez dłuższego zastanowienia również ze sobą. Byłem wniebowzięty i kiedy już wyszedłem ze sklepu nie mogłem się doczekać, aż będę mógł zacząć się z tym bawić.
 
Trochę mi głupio było z myślą, że mając uciętą planszę i kawałki drewna na pionki tak na prawdę narobię się jedynie przy „pisaniu” japońskich znaczków określających figury. Oczywiście jeszcze w autobusie dotarło do mnie, że przecież te kliny są dłuższe niż będą pola na planszy i będzie trzeba je ściąć. No i będę wycinał charakterystyczny dla pionków w shogi kształt z nich. No ale myślę sobie, że spoko, żaden problem, da się zrobić na czas. Taaaaaa… Wspominałem już, że skończyłem wczoraj? No właśnie. A że Konrad miał urodziny we wtorek? No właśnie.
Kolejna sytuacja, kiedy mój przesadny optymizm mnie zjadł. Wycinałem pionki nożem ze swojego SwissToola, co się okazało potwornie czasochłonne. Choć przyznam, że w poniedziałek w nocy jeszcze miałem cień nadziei, że uda mi się przed końcem wtorku skończyć. Ale dopiero, kiedy w środę kupiłem piłkę do drewna i taki chwytak wszystko zaczęło wyglądać o wiele bardziej kolorowo.
W tak zwanym międzyczasie, żeby mieć dla samego siebie namacalny dowód, że mimo tego wydłużenia procesu twórczego coś jednak się dzieje, postanowiłem wypalić kratki na planszy i przynajmniej jednego pionka. Fajna zabawa, muszę przyznać. Choć z tym, jak mi się ręce trzęsą wypalanie czegoś lutownicą punktową w drewnie było wyzwaniem. Żeby sobie ułatwić wypalanie znaczków na pionkach wymyśliłem, że zrobię dla powtarzających się symboli szablony tekturowe, wedle których będę ołówkiem rysował po drewienku, a dopiero potem wypalał to. Po pierwszym pionie odpuściłem ten sposób i jednak bez wspomagaczy sobie rysowałem ołówkiem. Po zrobieniu każdej figury już co najmniej jednokrotnie poszedłem dalej i postanowiłem od kopa wypalać znaczki bez rysowania.
Nie wyszło oczywiście idealnie, sam Konrad twierdzi, że „idzie rozpoznać który jest który, ale generalnie jakbym nie miał miejscami porównania, to bym pewnie się nie rozczytał”. Może ewentualny kolejny egzemplarz wyjdzie mi dokładniej. Ale przyznam, że wypalanie bez wcześniejszego rysowania sprawiało mi o wiele większą satysfakcję. I to tak na prawdę z tego powodu przestałem rysować sobie je wcześniej – zwłaszcza, że i tak czasem trochę inaczej jednak postanawiałem wypalać niż „szkic” prowadził. A kiedy już w piątek w nocy wypaliłem wszystkie figury z dumą patrzyłem na skończone dzieło. No, prawie skończone. Bo przecież pionki gdzieś trzeba przetrzymywać, gdy się nie gra, prawda?
Tak też po ogarnięciu drewnianej części projektu zostało mi zrobienie sakiewki. Na szczęście zabrałem do Krakowa rozczłonkowane skórzane rękawiczki, które od bardzo dawna czekały, aż znajdę przeznaczenie dla nich jako sakiewki konkretnych zastosowań i rozmiarów. Zszycie po prostu ze sobą wierzchnich części podobnie, jak to zrobiłem w innej sakiewce nie wchodziło w grę po wstępnych przymiarkach – prawie na pewno nie udałoby się zmieścić wszystkich figur. Dołożyłem więc połówki części wewnętrznych. Wyszło wtedy dwukrotnie więcej szycia i dotarło do mnie, że jakbym nie rozpruł tych rękawiczek kiedyś, to teraz mógłbym tylko połówkę wewnętrzną z kciukiem w obu i poszłoby o wiele szybciej. Ale tak na prawdę tak spędzony czas jest dla mnie niesamowicie satysfakcjonujący, więc nawet się cieszę, że tak nie mogłem zrobić.
W sobotę skończyłem szycie i muszę stwierdzić, że jest to najładniejsza sakiewka, jaką zrobiłem. Oczywiście to tylko i wyłącznie kwestia doboru materiałów, a nie wspaniałego rzemiosła, ale efekt cieszy oko – przynajmniej moje. Będę musiał koniecznie upolować gdzieś skórę taką jasnobrązową, bo jest prześliczna, a sądzę, że niejednokrotnie jeszcze mi się przyda.
Pełny proces twórczy jak zwykle można zobaczyć w albumie Picasa, a ponadto wrzuciłem tutorial na Instructables. Całościowy efekt jest dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Oczywiście dałoby się lepiej, dokładniej, wyraźniej i w ogóle. I jeśli będę robił shogi ponownie, to wcześniej wymyślę jakąś metodę na zwiększenie wspomnianej dokładności. Ale tak całkiem szczerze mówiąc, to dla nie osobiście wszelkie niedoskonałości wynikające z ręcznego robienia czegoś są nierozłącznym elementem tworu, który dodaje mu magii. Ta konkretna pomyłka to konkretny moment, konkretne emocje, konkretne myśli. Być może jedyne takie i choć nigdy nie wrócą, na zawsze zostaną zaszyte w dziele, jakby zatopione przed wiekami w bursztynie.
Przypadkiem przy okazji tego prezentu zrobiłem coś, o czym myślałem kilka miesięcy temu – żeby przeczekać dzień urodzin, kiedy to prezent jest, nawet jeśli nie oczekiwany, to spodziewany i zaskoczyć solenizanta już po fakcie. Wiadomo, czasem jeśli ktoś ma nadzieję, że otrzyma prezent od konkretnej osoby, to jego brak, czy brak nawet samych życzeń nie jest zbyt miłym doświadczeniem. Ale to zaskoczenie, jakie można wywołać dając coś już po tej konkretnej okazji może dużo dać. Zwłaszcza, jak w efekcie nałożenia się dat daje się komuś zaległy prezent we własne urodziny, kiedy to ta osoba przychodzi żeby dać prezent. Efekt zaskoczenia czymś niespodziewanym jest w tej sytuacji prześwietny.

„Jak kto nie ma zamiaru spodziewać się niespodziewanie strzelających płomieni, to po co w ogóle gdziekolwiek się wybiera?”Cohen Barbarzyńca, Ostatni Bohater

Symboliczne piórka

Na podejmowane decyzje wpływają różnorakie bodźce. Czasem jakoś tak magicznie łączą się w jedną, spójną całość, choć pochodzą z zupełnie innych źródeł i mają zupełnie inny kontekst. Byłem, może wciąż po części jestem, na tyle dziwny, że nawet przy drobnych rzeczach, teoretycznie nieistotnych, zdarzają mi się takie sytuacje. Nawet przy czymś takim, jak zrobienie kolczyków.


Kiedy już wiedziałem, że chcę się za to zabrać, to pomysł zapożyczyłem od Rimi, u której na Festiwalu Muzyki Celtyckiej „Zamek” zobaczyłem prześwietny kolczyk z piórkami. Nie było tutaj więc niestety zbyt dużo mojej własnej inwencji twórczej. Koncepcja cudza, więc jedyne co mi zostało to ogarnięcie części i złożenie ich w estetyczną całość.

Piórka! Konieczność najkonieczniejsza. Cóż by mi było z pozostałych części, gdybym piórek odpowiednich nie znalazł? Na szczęście udało mi się zorganizować sobie takie, które przypadły mi na prawdę do gusty. Oczywiście jednak poza tym potrzebowałem kilku dodatkowych metalowych rzeczy, więc przyszedł czas ponownego po kilku latach zajrzenia do Koralium. Bo przed wyruszeniem w drogę należy zebrac drużynę, jak to mawiają.

Całość wykonania nie była trudna , co tak na prawdę idealnie widać na zdjęciach w tym albumie – Piórka przykleić do końcówek mocujących, zacisnąć je, łańcuszki połączyć na oczekiwaną długość i całość przytwierdzić do końcówki, która już idzie do ucha. Wedle życzeń można dodawać jakieś elementy, tudzież jakieś pomijać – piękno własnoręcznego tworzenia .

Po niedługiej chwili kolczyk był gotowy, ale okazało się, że będzie zbyt długi. Z jednej strony dałem połączone łańcuszki, a poza tym same piórka wykorzystane nie były najmniejsze ze znalezionych. Kiedy dotarło to całościowo do mnie postanowiłem ukrócić ten incydent i od razu skróciłem łańcuszki i zmieniłem piórka na mniejsze. Wszystko banalnie proste, a jednocześnie prześliczne moim zdaniem.

Miałem dziwne podejście do różnych rzeczy, czego kiedyś nie przyjmowałem do końca do wiadomości. Mając różne zasady pozwoliłem im się rozrosnąć do jakichś chorych rozmiarów, przez co coś, co z założenia jest niesamowite stało się problematyczne i bezsensowne właściwie, bo przerysowane. Prezent, którym były te kolczyki był symbolem zmiany, która we mnie zaszła. Teoretycznie nic nie znaczącym, praktycznie dla nikogo nie zrozumiałym symbolem, który tak na prawdę kreował tę zmianę. Zmianę na lepsze. Na dobre.

„The building is a symbol, as is the act of destroying it. Symbols are given power by the people. Alone, a symbol is meaningless, but with enough people, blowing up a building can change the world.” – V, V for Vendetta

Sakiewkowo

Sakiewki
Od długiego, ciężkiego do określenia czasu podobają mi się rzeczy kojarzące się trochę z dawnym rzemiosłem i generalnie dawnym życiem. Rzeczy mające same z siebie pewien specyficzny klimat. Takie coś ma dla mnie wiele przedmiotów wykonanych ze skóry, a w tym sakiewki. Dlatego też, kiedy miałem odpowiednie materiały oraz konkretny cel wykonania sakiewki nie czekałem już na nic więcej i zabierałem się do dzieła. Na chwilę obecną powstały 3, które postanowiłem tutaj przedstawić.

Rękawiczkowa sakiewka na kości
Pierwsza sakiewka powstała ponad 2 lata temu, kiedy postanowiłem skorzystać ze znalezionych starych zamszowych rękawiczek z jednym palcem do zastąpienia foliowego woreczka, w którym trzymałem do tamtej pory wszystkie posiadane kości do gry. W albumie można zobaczyć zdjęcia kolejnych etapów jej tworzenia. Wykorzystałem tutaj tylko „wierzchnie” części obu rękawiczek, ponieważ te od wewnętrznej strony dłoni są troszkę przytarte, przez co mniej przyjemne w dotyku.

Przydała mi się ona kilkukrotnie, między innymi w czasie, kiedy postanowiłem na uczelnię przynosić taki mały kwadratowy tekturowy zestaw prostych gierek planszowych z Kaczora Donalda. Okazało się, że sakiewka jest akurat na tyle szeroka, że nie jest problemem włożyć do niej poza kośćmi również i te plansze. Z tego, co pamiętam, to zdarzało się pogrywać w chińczyka na niektórych wykładach. Poza tym oczywiście dzięki noszeniu jej ze sobą mogłem grać z ludźmi w tysiąca w kości – grę, w którą z kolei zagrywaliśmy się w klasie maturalnej. Noszenie jednak takiej dużej sakiewki tylko po to, by wykorzystać 6 kosteczek było trochę przerostem formy nad treścią i w pewnym momencie przestałem ją ze sobą nosić.

Buciana sakiewka na słuchawki

Druga sakiewka powstała dopiero ostatnio, jako odpowiedź na fakt, że Aga potrzebowała czegoś w tym stylu do noszenia słuchawek do telefonu. Myślałem pierwotnie, że zrobię ją z innych rękawiczek skórzanych, ale nie chciałem ciąć ich poszczególnych części, a w tym wypadku sakiewka powinna być znacznie mniejsza niż ta wspomniana wcześniej. Uznałem więc, że jest to idealny moment na wykorzystanie skórzanych butów na obcasie, które moja ciocia kilka miesięcy temu chciała wywalić.

Tutaj również zdjęcia pokazujące proces tworzenia możecie zobaczyć na Picasie i nie będę go jakoś specjalnie omawiał. Ogólnie tylko powiem, że planowałem najpierw wykorzystać większy kawałek skóry z tych butów, ale uznałem ponownie, że jednak te kawałki będą za duże, a szkoda je ciąć, bo mogą się przydać w takim rozmiarze na coś innego. Tak też postanowiłem dalej „rozbrajać” te buty rozcinając zszycia i skorzystałem ze znacznie mniejszych fragmentów, które okazały się idealne. Dziury na rzemyki postanowiłem, sam nie wiem czemu, robić kręcąc w materiale szpikulcem zamiast po prostu wyciąć je nożyczkami. O ile oczywiście da się to zrobić, o tyle jest to robota bezsensownie dłuższa od wybrania nożyczek. Same rzemyki zaś ostatecznie postanowiłem skrócić w porównaniu do zdjęcia powyżej i zostały takie, jak widać na ostatnim zdjęciu w albumie. Czy jest lepiej sam właściwie nie jestem pewien. Co jednak jest najważniejsze – Adze ta sakiewka bardzo się spodobała, co oznacza, że cel został w pełni osiągnięty.

Kciukowa sakieweczka na kosteczki

Trzecia sakiewka powstała dzień po tej na słuchawki. Byłem na fali akurat, a nie byłem zadowolony z moich wcześniejszych prób noszenia przy sobie 6 małych kostek, żeby można było w razie czego zagrać we wspomnianego wcześniej tysiąca. Uznałem więc, że mogę sobie zrobić miniaturową sakiewkę, która miałaby pomieścić tylko je. I tak też postanowiłem z wewnętrznej części rękawiczek, z których powstała pierwsza sakiewka zrobić tę mniejszą.

Myślałem najpierw o odcięciu zewnętrznego fragmentu palca z obu rękawiczek i zszycia ich razem analogicznie do tego, jak robiłem wcześniej. Uznałem jednak, że wewnętrzna część palca nie jest jednak specjalnie starta i sensowniej będzie wykorzystać oba fragmenty jako całość. Tak też zrobiłem, jak widać na zdjęciach – oddzieliłem palec od reszty i odciąłem w odpowiednim miejscu tam, gdzie nie było szwów. Potem zostało tylko zrobienie dziur, które ponownie robiłem szpikulcem zamiast nożyczek, oraz wplecenie rzemyków. Było to niesamowicie proste, jeśli pominąć to głupie podejście do dziurawienia.

Sakieweczka z monetami przy szlufce

Cieszy mnie ona bardzo, chociaż niestety jeszcze nie miałem okazji z niej jakoś specjalnie skorzystać. Fajną rzeczą, która wyszła właściwie mimochodem, jest to, że mieszczą się do niej również monety – zarówno nasz aktualny bilon, jak i monety większe, jak te, którymi zdarza mi się bawić i które widać na zdjęciach. Jeśli połączyć to z faktem, że mogę sobie ją zaczepić u szlufki spodni, to okazuje się, że niechcący stworzyłem sobie również rozwiązanie problemu z wypadającymi czasem z kieszeni monetami. Zrobię więc sobie zapewne z drugiego kciuka taką samą, w której będę trzymał właśnie monety. Będę tylko musiał uzupełnić swoje rzemykowe zapasy.

Głupio mi tylko trochę przed samym sobą, że wcześniej nie wpadłem na zrobienie sobie miniaturowej sakiewki dla tych nieszczęsnych małych kosteczek. Próbowałem różnych gotowych rozwiązań, ale żadne nie zdawało egzaminu. A przecież wystarczyło otworzyć umysł i zobaczyć, jaki potencjał twórczy ma ta sytuacja. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że jeśli czegoś potrzebuję, to przecież nie muszę narzekać na to, że tego nie mam, ani szukać tego w sklepie. Ważne jest, żeby wiedzieć, że w pewnych sytuacjach po prostu jest się w stanie sobie poradzić. Nie wystarczy przypuszczać – trzeba wiedzieć i czuć, bo w tym jest siła działania.

„If you don’t have the right equipment for the job, you just have to make it yourself.” – MacGyver, MacGyver (Out in the Cold)

Szczęście

Spełnienie, spokój, szczęście

Wydaje mi się, że podstawą drogi do szczęścia jest zwiedzenie labiryntu własnych uczuć, myśli oraz zachowań i zrozumienie jego poszczególnych fragmentów. Dopiero po tym możliwe jest wspięcie się na szczyt i wykrzyczenie swoich prawdziwych marzeń i celów. To wszystko może pozwolić osiągnąć wewnętrzny spokój, bo nie jest on możliwy do czasu życia  wbrew sobie, przed zdefiniowaniem samego siebie. Twór widoczny na tych zdjęciach jest prezentem, który ma o tym przypominać.

Żyrwafa imitująca drewno

Powstał on z pasty, czy może raczej masy modelarskiej – zupełnie innej niż ta, z którą miałem do tej pory do czynienia, o czym napiszę innym razem. Od razu dało się wyczuć różnicę przy zagniataniu nieuformowanego bloku pasty wyjętego z opakowania, a już w trakcie tworzenia była ona (różnica, nie pasta) wizualnie łatwa do zdefiniowania. Masa wygląda tak, jakby jednym z jej składników był papier. Z tyłu opakowania było ładne stwierdzenie, że imituje ona drewno, więc może to wrażeni wykorzystania w niej papieru jakoś z tego fakty wynika, nie wiem. Na pewno jednak przypadła mi ona gustu o wiele mniej niż pasta/masa modelarska, o której wspomnę w innych wpisach.

Szturmowiec na szczycie?

Fragment powyższy być może nie pasuje do trochę wyniosłego wstępu, jednak jest on częścią procesu tworzenia, jako całości, więc ciężko go wykluczyć z tego tekstu. Z samym materiałem wiąże się odruchowe odsuwanie realizacji tego pomysłu na dosłownie ostatnią chwilę – świadom byłem, że moje wyobrażenia tej „rzeźby” będę znacznie różnić się od tego, co uda mi się otrzymać. I fakt, stało się – w końcu nie planowałem, by postać na szczycie góry przez kształt i rozmiar głowy i szyi kojarzyła się z Darthem Vaderem, czy szturmowcem. Niemniej jednak gdybym dłużej próbował wymyślić, jak to najlepiej zrobić, to pewnie wciąż bym siedział i gapił się na żyrafę na zamkniętym opakowaniu. Kluczem dla mnie tutaj nie była estetyka, choć ta by mi się czasem jednak też przydała, a odczucia, jakie całość miała wywołać. I to, wydaje mi się, przynajmniej trochę się udało.

Spokój

Drzewo. Dom. Dym z komina. Weranda z fotelem bujanym, który wcale nie miał przypominać konia. Spokój. Takie znaczenie w sobie niosły te fragmenty. Co doniosły – czas pokaże. W kwestii wykonania muszę powiedzieć, że zrobiłem tu coś, czego robić nie mam w zwyczaju przy tworzeniu czegoś z masy modelarskiej – doklejałem elementy. Zawsze wszystko robię „wyciągając” po prostu odpowiednio duży kawałek masy i formując jego kształt palcami i nożykiem. Jednak o ile zrobienie komina, czy werandy było proste do zrobienia w ten sposób, o tyle stworzenie tak fotela bujanego na tejże werandzie już po wyciągnięciu jej i dachu nie poszłoby tak gładko. Dlatego też postanowiłem urwać fragment masy z boku, uformować go w palcach i ułożyć na swoim miejscu. To oczywiście sprawiło, że wyszedł nieproporcjonalnie duży i „zastawił” pierwotne drzwi na werandę i postanowiłem „wydrapać” nowe obok. Dym zaś mógłbym zrobić klasycznie, jednak pomyślałem o nim już po uformowaniu dość ładnie domu jako całości i nie chciałem go psuć. Aby dym się utrzymywał i nie odkleił postanowiłem wykorzystać kawałek spinacza do papieru, aby okleić go masą odpowiednio i wcisnąć potem do dziury w kominie. Wyszło, przynajmniej moim zdaniem, dość ładnie.

Mógłbym napisać jeszcze jakieś ładne zakończenie do tego dość specyficznego wpisu, ale niech rzeźba mówi za siebie – po to w końcu powstała. Powiem więc tylko, że wszystko wydaje się iść w odpowiednim kierunku i niedługo definicja zwrotu „ja” stanie się pełna. Wierzę. Pamiętaj. Powodzenia.

„Czy potrafisz sam dać sobie własne zło i własne dobro, i swoją wolę zawiesić nad sobą jako prawo?” – Fryderyk Nietzsche

Zaufaj mi – jestem inżynierem

Zaufaj Kondziowi
Zaufaj Kondziowi…

Ciekawe uczucie – domknąć wreszcie jakiś kawałek życia po wielu problemach i różnych komplikacjach. Z radością mogę powiedzieć, że 21 czerwca obroniłem się i możecie mi mówić panie inżynierze, a znudzonych bądź zainteresowanych mogę zaprosić do zerknięcia na moją pracę i prezentację z obrony. Jest to moment, który warto jakoś upamiętnić, co zostało dla mnie uczynione kolorowo i miło. Przy tej okazji chciałem też przedstawić trzy twory nie tylko moich rąk, które w tym celu zostały stworzone.

… jest inżynierem!

Najpierw jednak pochwalę się, że Aga w dzień obrony zorganizowała mi wieczorem w swoim mieszkaniu, zwanym też „domem dwunastu niewiast”, przyjęcie-niespodziankę z tejże okazji. Nie obeszło się bez szampana/wina (w sumie to nie pamiętam, co było) i Picolo dla mnie, oraz „pijanych kobiet tańczących w piżamach”. W całym spisku poza współlokatorkami Agi brał udział też mój brat, który nikczemnie wyciągnął mnie na miasto. Po powrocie czekała mnie niespodzianka, która zaczęła się od tego, że prawie zszedłem na zawał, kiedy Aga wchodząc do pokoju przede mną zaświeciła światło, a dziewczyny będące w nim zaczęły piszczeć. Żeby było śmiesznie, sam zrobiłem im niespodziankę, kiedy ścięło mnie na kolana łapiąc się za serce. Ostro się wystraszyłem + byłem niewyspany + ten pisk jeszcze długo czułem w uszach. Ale było i jest mi bardzo miło, że Aga wpadła na ten pomysł i że dziewczynom chciało się bawić z tymi balonami, literkami i w ogóle. Jestem wdzięczny zarówno im, jak i bratu za poświęcony czas. Temu ostatniemu również za „udostępnienie infrastruktury” (spodobało mi się to stwierdzenie), dzięki której udało mi się w ogóle swoją inżynierkę dopiąć w końcu. Dziękuję.

Idąc dalej, a właściwie cofając się bardziej w czasie, muszę wspomnieć o tych, którym udało się obronić jeszcze w styczniu – o Piotrku, Everze (huh, odmienianie Ever wygląda słabo, albo ja nie umiem) i Zegisie (w sensie, że wołacz, a raczej tutaj miejscownik od Zegis). Jako, że w sumie z nimi na uczelni miałem największy i najlepszy kontakt – w końcu kto ogarniał Dungeoneera, Ciastuszko Graph, czy „habla habla song”? – zaraz po tym, jak się obronili pomyślałem, że fajnie było by zrobić jakieś „inżynierskie” pamiątki. Umówiliśmy się na spotkanie, by uczcić zdobycie przez nich tytułu, a z Zegisem ustawiłem się wcześniej na stworzenie czegoś dla dwóch pierwszych panów. Efektem naszej pracy są dwa przedmioty z cytatami, które powinny kojarzyć się „prezentobiorcom” z czasem spędzonym z nami na studiach.

„Warto było walczyć o 5.0”
Dla Pawełka, tudzież Evera, stworzyliśmy coś, co powinno przynajmniej w założeniu przypominać motor z kawałków drewna dołączanych do podobrazia, patyczków do mieszania kawy, korków i spinaczy do papieru. Motor ten (dla dobra dyskusji przyjmijmy, że to faktycznie przypomina motor) wraz z cytatem widocznym na jego dwóch bokach jest nawiązaniem do zaliczania przez niego projektów z grafiki komputerowej. Jest przypomnieniem o tym, że Paweł mógł z powodzeniem napisać pracę inżynierską pod tytułem „O kolorowaniu motocykli poprzez obrót z wykorzystaniem VRML”. Biorąc pod uwagę niezwykłe umiejętności związane z tematem można by nawet przypuszczać, że mógłby z tego zrobić niezłą rozprawę doktorską. Słowa „Widzi Pan, warto było walczyć o 5.0” są, zaraz obok „Pan się boi uczyć matematyki dyskretnej”, chyba moim ulubionym uczelnianym cytatem związanym z Pawłem.
„I Pan chce zostać inżynierem?”
Podobny status mają słowa, które wypowiedział jeden z naszych wykładowców do Piotrka pewnego pięknego dnia. Stąd też wraz z ogólnym pomysłem robienia tych pamiątek od razu przyszła mi do głowy myśl stworzenia pacynki wzorowanej częściowo na wyglądzie autora słów „I Pan chce zostać inżynierem?”. Pacynka stworzona została z wewnętrznej części starych zamszowych rękawiczek zimowych, waty i innych pomniejszych materiałów i była dość zabawnym tworem jeszcze zanim do końca została stworzona, jeśli można to tak ująć, znaczy dobrze bawiliśmy się z Konradem robiąc ją. Śmieszną rzeczą też było wręczenie jej Piotrkowi na spotkaniu, bo w sumie wyszło na to, że wspomniany cytat przez te kilka miesięcy się zniekształcił w naszych głowach i w sumie dzięki temu pasował bardziej do faktu obronienia pracy i zdobycia tytułu inżyniera. W rozmowie na ten temat wyszło, że brzmiał on raczej „I Pan chce zostać mechanikiem?”, co wynikało z faktu bycia na Wydziale Mechanicznym, a nijak się miało do bycia na kierunku Informatyka i braku jej związku z byciem mechanikiem – z tego właśnie wynikała wtedy śmieszność całej sytuacji.

Licencjusz Arabek
Dnia pewnego słonecznego, pół roku przed powyższymi akapitami, nasza lokalna Arabka Ania (dzięki której w sumie w listopadzie na chwilę ożył ten blog), współlokatorka Agi, miała egzamin dyplomowy. Tego dnia akurat siedzieliśmy z Agą u nich w mieszkaniu i kilka sekund po dostaniu smsowej informacji „Teraz mówcie mi licencjuszu arabku” postanowiliśmy zrobić jej mały prezent z tej okazji zanim wróci. Szybki skok do pokoju w poszukiwaniu materiałów poskutkował stworzeniem maskotki z kilku skarpetek i kawałków innych materiałów, której zostało oczywiście przez nas nadane imię Licencjusz Arabek. Poza trzymanym w ręce zalakowanym zwojem z gratulacjami należy zauważyć związany przez Agę zgodnie z jakimś poradnikiem turban, co lepiej widać na pozostałych zdjęciach. Jego śliczne białe pinezkowe oczy i inne jego wspaniałe cechy wizualne można podziwiać również na YouTube. Ani prezent spodobał się chyba tak bardzo jak nam, a muszę przyznać, że moim zdaniem jest super i lepszego licencjusza arabka nie widziałem. Od tamtej pory stoi on dumnie nad biurkiem naszej licencjonowanej Al-Dżaziry i wspiera ją w trudnych chwilach. I zapewne życzy powodzenia w zdobywaniu tytułu magistra arabistyki w przyszłym roku.
Oczywiście wpisy o tych prezentach miały powstać sporo wcześniej, ale z różnych, a właściwie to w ostatecznym rozrachunku tych samych powodów było to niemożliwe. Teraz jednak pan inżynier Kondzio ma więcej pozytywu przez domknięcie problematycznych kwestii i może być już tylko lepiej – dla Enklawy twórczej także. Do napisania wkrótce.
„Chunky bacon!”  – Cartoon Fox, why’s (poignant) guide to Ruby