Srebrne stworki

To ptak? To samolot? To sreberko!
Zaczyna mnie znów łapać mania twórcza chyba. Co jakiś czas zdarzają mi się przestoje, ale znów potrzeba tworzenia mnie zaczyna rozsadzać od wewnątrz i niedługo pojawią się tutaj świeże twory. To przypomina mi  jeden z okresów, kiedy to nawet jadąc w autobusie coś tam sobie dłubałem. W tamtym czasie niewiele rzeczy mogło się uchronić przede mną. Nawet z papierków z gumy do żucia zaczęły powstawać jakieś potworki.

Króliczek. Przynajmniej w teorii
Pamiętam, że pierwsze zwierzątko powstało w autobusie właśnie. Zaczęło się podobnie, jak w przypadku dawnych spinaczowych tworów – zacząłem coś tam wyginać to sreberko na różne sposoby. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że jako pierwszy powstał ptaszek widoczny na pierwszym zdjęciu. Króliczka widocznego obok zrobiłem już później, ale możliwe nawet, że w ciągu co najwyżej dwóch kolejnych dni, bo spodobało mi się znalezienie nowego materiału.
Stworzenie pawio-podobne
W przeciągu kilku kolejnych dni, jak już byłem w domu, postanowiłem sprawdzić, co jeszcze dziwnego zobaczę w pojedynczym papierku z gumy do żucia. I tak też ząbkowana strona sreberka skojarzyła mi się z pióropuszem. Od tej myśli do stworzenia pawia, lub czegoś, co przynajmniej w teorii miało go przypominać, nie było daleko. W sumie jakoś bardzo cieszyło mnie specyficznej cechy materiału do przedstawienia istotnego elementu tego stwora.
Poszedłem za ciosem jeszcze raz kiedyś, próbowałem zrobić taką śmieszną jaszczurkę, czy co to to jest, która ma taki „wachlarz” wokół głowy, jak taki zielony ciapek z bajki Bernard i Bianka w krainie kangurów (niech żyje Filmweb – dowiedziałem się właśnie, że to był sequel innej bajki). Niestety nie wychodziła najlepiej i „nie udokumentowałem” jej. Miałem też przymiarki do lwa, ale jego z jednego papierka też nie udało mi się zrobić tak, by nie wyglądał idiotycznie. Niemniej jednak dwa ptaka i króliczka można zobaczyć w ruchu na tym filmiku, a cały album z nic więcej nie wnoszącymi zdjęciami można znaleźć tutaj.
W sumie śmieszne, że od tamtej pory noszę w portfelu sreberka, ale z cukierków, o których co jakiś czas zapominam na dłużej. Miałem tez kilka z gum, ale cóż – jakoś szybciej mi szło „wyprodukowanie” niepotrzebnego opakowania z mieszanki krakowskiej. Może niedługo znów coś dziwnego i nieprzydatnego z nich zrobię, skoro sobie o tym przypomniałem.

EDIT: niech żyje Ever, który mnie oświecił, że ta wspomniana wcześniej jaszczurka to agama kołnierzasta!

Symboliczne piórka

Na podejmowane decyzje wpływają różnorakie bodźce. Czasem jakoś tak magicznie łączą się w jedną, spójną całość, choć pochodzą z zupełnie innych źródeł i mają zupełnie inny kontekst. Byłem, może wciąż po części jestem, na tyle dziwny, że nawet przy drobnych rzeczach, teoretycznie nieistotnych, zdarzają mi się takie sytuacje. Nawet przy czymś takim, jak zrobienie kolczyków.


Kiedy już wiedziałem, że chcę się za to zabrać, to pomysł zapożyczyłem od Rimi, u której na Festiwalu Muzyki Celtyckiej „Zamek” zobaczyłem prześwietny kolczyk z piórkami. Nie było tutaj więc niestety zbyt dużo mojej własnej inwencji twórczej. Koncepcja cudza, więc jedyne co mi zostało to ogarnięcie części i złożenie ich w estetyczną całość.

Piórka! Konieczność najkonieczniejsza. Cóż by mi było z pozostałych części, gdybym piórek odpowiednich nie znalazł? Na szczęście udało mi się zorganizować sobie takie, które przypadły mi na prawdę do gusty. Oczywiście jednak poza tym potrzebowałem kilku dodatkowych metalowych rzeczy, więc przyszedł czas ponownego po kilku latach zajrzenia do Koralium. Bo przed wyruszeniem w drogę należy zebrac drużynę, jak to mawiają.

Całość wykonania nie była trudna , co tak na prawdę idealnie widać na zdjęciach w tym albumie – Piórka przykleić do końcówek mocujących, zacisnąć je, łańcuszki połączyć na oczekiwaną długość i całość przytwierdzić do końcówki, która już idzie do ucha. Wedle życzeń można dodawać jakieś elementy, tudzież jakieś pomijać – piękno własnoręcznego tworzenia .

Po niedługiej chwili kolczyk był gotowy, ale okazało się, że będzie zbyt długi. Z jednej strony dałem połączone łańcuszki, a poza tym same piórka wykorzystane nie były najmniejsze ze znalezionych. Kiedy dotarło to całościowo do mnie postanowiłem ukrócić ten incydent i od razu skróciłem łańcuszki i zmieniłem piórka na mniejsze. Wszystko banalnie proste, a jednocześnie prześliczne moim zdaniem.

Miałem dziwne podejście do różnych rzeczy, czego kiedyś nie przyjmowałem do końca do wiadomości. Mając różne zasady pozwoliłem im się rozrosnąć do jakichś chorych rozmiarów, przez co coś, co z założenia jest niesamowite stało się problematyczne i bezsensowne właściwie, bo przerysowane. Prezent, którym były te kolczyki był symbolem zmiany, która we mnie zaszła. Teoretycznie nic nie znaczącym, praktycznie dla nikogo nie zrozumiałym symbolem, który tak na prawdę kreował tę zmianę. Zmianę na lepsze. Na dobre.

„The building is a symbol, as is the act of destroying it. Symbols are given power by the people. Alone, a symbol is meaningless, but with enough people, blowing up a building can change the world.” – V, V for Vendetta

Kwiaty rosną, kwiaty rosną – czyli o flowersticku wody lanie

Flowerek!
Mam głupie wrażenie, że jak ktoś z zewnątrz wejdzie do biura, to wyjdę na dziwaka w jego oczach, jak tylko mnie zobaczy. Jak jeżdżę do pracy na dziwnej czterokołowej hulajnodze to ludzie dziwnie patrzą. Ale jak już jestem na miejscu, to czasem też ktoś zerka ze zdziwieniem, jak rozmawiam z kimś machając jakimś metalowym drągiem ze stojaka na kartki kojarzące mi się z kalamburami. Niemniej jednak, to moje ostatnie zajęcie przypomniało mi o zajawce wcześniejszej, czyli flowersticku.

Flowerstick to strasznie śmieszny stworek. Ot, taki kijek z czymś gumowym na obu końcach, co ma przypominać kwiaty. I do tego dodatkowo dwa krótsze kijki, handsticki, którymi kwiatkokijka odbijasz. Brzmi śmiesznie i banalnie. I faktycznie jest to banalne. Początki przynajmniej – start jest bardzo prosty moim zdaniem. Pierwszy raz miałem bezpośrednią stycznośc z flowerem na którymś meetingu penspinnerskim w Krakowie, jakoś w październiku/listopadzie 2010. Zajawkę rozpropagował na tym spotkaniu Domcior i Atiszo, a ja i kilka innych osób daliśmy się w to złapać.
Mnie to strasznie wkręciło. Pamiętam nawet, że ktoś stwierdził „straciliśmy go”, kiedy zobaczył, że się wciągnąłem. Chyba większość meetingu spędziłem machając kwiatkiem. Wiedziałem, że muszę sobie ogarnąć flowersticka, a nie chciałem wydawac kasy i kupować. Efektem tych dwóch myśli była ekspedycja na złom koło domu w poszukiwaniu inspiracji i sensownych części.
Tak też znalazłem starą suszarkę na ubrania, którą poćwiartowałem i wziąłem kawałki rurek z niej, które posłużyły mi za bazę zarówno na samego flowera, jak i na handsticki. Wadą tego rozwiązania jest duża twardość, przez którą całość w akcji hałaśliwa była. Postanowiłem więc owinąć rurki folią stosunkowo grubo i potem jeszcze taśmą klejącą, co trochę poprawiło komfort dzwiękowy.
Już prawie!
Niemniej jednak magią zabawy z flowerstickiem jest to, że przynajmniej handsticki pokryte są czymś bardzo mocno przyczepnym, dzięki czemu mamy kontrolę większą nad kwiatkiem w czasie interakcji. Widziałem tutorial, gdzie ktoś wykorzystywał rozciętą dętkę – ja niestety takowej na zbyciu nie miałem, więc postanowiłem ugryźć to z innej strony. Handsticki i flowera owinąłem pociętymi kawałkami balonów. Troszkę się z tym musiałem namęczyć momentami, ale wyszło dość nieźle.
Kwiatek koszykówkowy
Brakowało już tylko jednej, podstawowej rzeczy, a właściwie dwóch – kwiatków na końcach flowersticka. Oczywiście jest też zabawka podobna, tylko bez kwiatków na końcach – zowie się to devilstick i jest diabelnie szybkie. Polecam zobaczyć, a tymczasem przejdę do kwiatków, nad którymi ubolewał Maniek. A ubolewał przez to, że zrobiłem je ze starej piłki do kosza, w którego to on grywa, co skomentował krótko „biedna mała pomarańczowa”. Poświęciła się dla większego dobra i na pewno była szczęśliwa z tego powodu.
Całokształt wyszedł całkiem całkiem, choć oczywiście nie idealnie. Zaczynając już od tego, że jak poprosiłem Atiszo albo Domciora o info o tym jakie rozmiary ma jej/jego flowerstick i handsticki i potem tę wiedzę wprowadzałem w życie, to oczywiście zapomniałem, że podano mi długość flowera jako całości, włącznie z gumowymi kwiatkami. Tak też ten flowerstick wyszedł strasznie długi. Niemniej jednak dało się czegoś na nim pouczyć. Tutaj możecie zobaczyć pierwsze „testy” nowego tworu rak moich.
Jako, że Adze również bardzo się spodobał ten sport, postanowiła również ogarnąć sobie sprzęt. Z wstępną pomocą zrobiła flowera już sensowniejszych rozmiarów, lecz niestety ze sporo lżejszymi kwiatkami, przez co dość śmiesznie się zachowywał czasem. Metalowe rurki jednak swoje ważą i było to tutaj bardzo mocno odczuwalne. Zamiast folii wykorzystała tutaj worki na śmieci oklejone taśmą i w przeciwieństwie do mnie balonami pokryła tylko flowersticka, była o wiele mniejsza przyczepność.
Przez jakiś czas wykorzystywałem flowersticka jako przerywnik w pracy, bo wreszcie miałem coś, czym mogłem się zająć chwilę nie siedząc, dzięki czemu plecy mogły mi odpocząć. Potem dałem swój zestaw znajomemu z niemiec, któremu się bardzo spodobał. Flower Agi niestety okazał się trudny do opanowania i do ćwiczenia na nim przez dysproporcje wagowe i niewiele nim którekolwiek z nas machało. Oba kwiatkowe zestawy są widoczne dokładniej w tym albumie.
W tak zwanym międzyczasie zdarzało mi się pomachać flowerem Domciora, co widać m.in. na filmiku z kolejnego meetingu. Jakiś czas później Domcior był na tyle miły, by pożyczyć mi flowersticka, ale niestety w pewnym momencie albo nie było mnie w domu, albo jak byłem to miałem tyle rzeczy do ogarniania, że nie ubzdurałem sobie, że nie mam czasu na nic więcej. Dlatego też w pewnym momencie w ogóle przestałem z niego korzystać.
Aktualnie, tak jak we wstępie wspomniałem, bardziej się skłaniam do klasycznego machania kijem, więc pewnie nie będę sobie kupował gotowego kwiatka. Kto wie, może kiedyś i o zwykłym patyku tu coś skrobnę za jakiś czas. Ale muszę powiedzieć, ze mam jakąś taką śmieszną tendencję, że wiele rzeczy chciałbym ogarnąć na własną rękę – przez to nie szukałem jakichś tutoriali, tylko bazując się na podstawach, które Atiszo z Domciorem mi przekazali próbowałem wymyślać kolejne ruchy. Fajne uczucie, jak się coś ciekawego wymyśli, nawet jak już ktoś to X lat temu opisał. Z drugiej jednak strony bardzo obniża to efektywność i czas nauki jest sporo dłuższy. Ale mimo to jednak cały czas się mnie to podejście trzyma w większości kwestii. Tak samo z penspinningiem, iluzją, XCM, czy obecnie machaniem kijem. Poznaję niezbędne podstawy i jakoś włącza się we mnie niechęć do kolejnego kopiowania znanych tricków z tutoriali. Taka dziwna ścieżka edukacji, jaką sobie ubzdurałem i z którą jakoś nie potrafię zerwać. Nie wiem, czy mnie to zaprowadzi w którejkolwiek z tych dziedzin gdzieś wyżej. Ale czy to zawsze musi być priorytet?

„Głównym ce­lem edu­kac­ji jest nie nauka, lecz roz­budze­nie ducha” – Ernest Renan

Bo wypada

Ludzie są ważni. Ale tak często źle to rozumiemy. Ile razy zdarzyło Ci się skupiając się na ludziach tak naprawdę zapomnieć o nich? Jak często ważniejsze od tego, co dla kogoś robisz stało się to, co wszyscy o tym myślą? Bo wypada. Kiedy ostatnio nie miałeś, czy nie miałaś uczucia, że po prostu wypada?

Zabawne, jak łatwo się to nakręca. Naginamy rzeczywistość, bo to, co realne nie wkomponowuje się w otoczenie. Znikamy w sobie samych, bo czymś trzeba zasklepić otchłań, którą nieustannie pogłębiamy tymi nagięciami. W pewnym momencie nie ma już czym jej wypełniać i zaczyna wciągać innych. Nasza mała prywatna czarna dziura, która wymknęła się spod kontroli. I mimo wszystko wciąż chcemy sprawiać wrażenie, że nad czymkolwiek panujemy. Uparcie nie przyjmujemy do wiadomości tego, że panowanie nad tym skończyło się kilka trupów temu.
O ile kiedykolwiek w ogóle istniało.
20.04.2013, Kraków

Z kronik Enklawy #3

Świat jest pełen inspiracji. Życie z ukłonem i szacunkiem wdzięcznego i wiernego sługi królewskiego prezentuje nam na każdym kroku mnogość szans, jak tenże sługa prezentuje swojemu królowi najwspanialsze dzieła jego poddanych. A my niejednokrotnie zbywamy to wszystko marszcząc gniewnie czoło, tracimy to mrużąc oczy w tym codziennym bólu głowy konieczności i obowiązków. A wystarczyłoby nie ograniczać się i otworzyć na nowe, niezwykłe doznania, jakie czekają na nas w każdej chwili.

To, że czegoś nie potrafisz nie powinno być dla Ciebie przeszkodą, a nawet wręcz przeciwnie – powinno to być impulsem do dalszych działań. To, że czegoś nie potrafisz jest najlepszym powodem, by się tego nauczyć.

xx.07.2011, Kraków