Okruchy magii

W czasach, których nie mam szans pamiętać, i których i Ty zapewne nie pamiętasz, istniała magia. Musiała istnieć. Otaczała cały nasz świat, była wyczuwalna jak ostry chłód zimowego poranka. Nie dało się nie zauważyć jej istnienia. Dziś jednak mamy już tylko jej okruchy. I dar ich dostrzegania.

Czytaj dalej Okruchy magii

Sztuka życia – Slot Art Festival

Są miejsca, które tętnią magią. Są momenty, kiedy ta magia pulsuje silniej niż kiedykolwiek. Są ludzie, którzy tą magią po prostu są. Życie przy nich zmienia bieg. Zmienia rytm tak, by zrównać się z biciem ich serc. Biciem tak wyrazistym, że rezonuje w każdym ich kroku. Tak subtelnie mocnym, że choć może poruszyć tysiące, nie zakłóca pulsu jednostki. I choć świat przy nich rozbrzmiewa mnogością uderzeń, nie jest możliwe, by którekolwiek zostało zagłuszone – to wbrew ich naturze. Te brzmienia dopełniają się, nadając sobie nawzajem sens. Tacy właśnie ludzie tworzą Slot.

Czytaj dalej Sztuka życia – Slot Art Festival

„Kto gotuje te ratatuje?!” – znaczy kawałek o prezentach

Taki mały szczurek, a jaki ułożony
Strasznie nie lubię tego uczucia, kiedy mam świadomość wielu rzeczy w ten czy inny sposób obowiązkowych do zrobienia, kiedy chcę zrobić coś przyjemnego. Zazwyczaj kończy się tak, że ani nie zabieram się za to, co robić muszę, ani nie mam sumienia zabrać się za to, co robić bym chciał, bo myślę o tym, jak bardzo bym chciał robić to coś fajniejszego. Ostatnio przez pracę nie miałem sumienia nic tutaj opisać, ale na szczęście obowiązkowe rzeczy załatwiłem, więc mogę opisać prosty, a niby „złożony” prezent dla Agi.

Cieszę się, że udało mi się uchronić od standardowego toku zdarzeń, jaki opisałem powyżej – frustrujące jest takie blokowanie się obowiązkami, za które i tak się nie udaje zabrać. Cieszę się również z tego, że w międzyczasie udało mi się wydzielić dłuższą chwilę na dokończenie prezentu dla Agi, który zacząłem robić 5. grudnia – układanki, której wszystkie zdjęcia znajdziecie tutaj.

Wycięta i ułożona układanka

Jest to pomysł, który powstał właściwie dobre kilka miesięcy temu, nie pamiętam dokładnie kiedy. Byliśmy wtedy w sklepie, przy dziale z zabawkami, grami, układankami i podobnymi* – Aga zobaczyła układankę z jakąś sceną z bajki „Ratatuj”, którą to bajkę uwielbia, po czym zaczęła się faktem tej układanki zachwycać, jak tylko widziała szczurka na niej. Z tego, co pamiętam, to od razu w myślach dodałem układankę z jakąś sceną z tej bajki do planowanych „projektów”.

Jakoś tak jednak wyszło, że o tym pomyśle w efekcie zapomniałem, a ostatecznie przypomniał mi o nim fakt Mikołajek. Ogólnie nie przepadam za takimi okazjami na dawanie prezentów, bo wielu ludzi automatycznie oczekuje, że coś dostanie i są smutni (lub gorzej) przez to, że jednak nikt im nic nie dał. Prezenty można dawać każdego dnia, bez jakiejkolwiek okazji. A jeśli fakt istnienia specjalnej okazji jest dla konieczny dla kogoś, to zawsze można go stworzyć – bardzo pozytywnie wspominam fakt, że kumpel z liceum dał komuś coś „z okazji poniedziałku”.

Początek wycinania elementów

Siedziałem akurat z Agą, kiedy przypomniał mi się ten pomysł i postanowiłem go w końcu wprowadzić w życie. Przyznałem się, że chcę coś zrobić, bo musiałem upewnić się, że nie zobaczy ona nic, czego zobaczyć nie powinna. Musiałem najpierw znaleźć odpowiedni obrazek, a następnie go wydrukować. Oczywiście potem trzeba było to nakleić na tekturę, więc bardzo się ucieszyłem, że trzymanie od kilku lat między teczkami twardej tektury z jakiejś koszuli opłaciło się.

Niestety pierwsze problemy pojawiły się już w momencie naklejania obrazka. Tak dawno nie korzystałem z kleju takiego białego, szkolnego, że nie kojarzyłem, że to się tak ciężko rozprowadza (albo po prostu na taki trafiłem). Problem był taki, że wyszło to już po posmarowaniu wstępnie sporej części obrazka, a klej zaczynał już zasychać, więc nie było czasu na poprawianie dokładne. Dlatego też niektóre kawałki się trochę rozdwajają niestety.

Najpierw siatka, potem złączenia

Po złączeniu tych dwóch elementów i wycięciu z tektury prostokąta rozmiaru A4 mogłem narysować siatkę na tyle przyszłej układanki. Pomyślałem, że najlepiej, jak najpierw ogólnie narysuję „mniej-więcej” równe prostokąty, a potem dopiero jak mi ręka pójdzie, tak się narysuje wcięcia na złączenia. Po zrobieniu całej siatki i narysowaniu kilku złączeń postanowiłem już zacząć wycinać, aby zobaczyć, jak to wychodzi. Niestety w tym momencie napotkałem kolejne utrudnienia, tym razem już bardziej uciążliwe.

Dość spora część wycięta

Jak się okazało, nożyczki normalnych rozmiarów były za duże do takiej zabawy, a nożyczki do paznokci potwornie ciężko sobie radziły. Problem wynikał z twardości tektury i nikłego miejsca na same nożyczki przy wycinaniu kawałków dookoła. Przez to niektóre kawałki wyszły dość mocno „wymęczone”, niektóre nawet zahaczyłem trochę końcówką nożyczek i lekko „punktowo” zniszczyłem. Z tego też powodu w wielu miejscach nie sugerowałem się narysowanymi wcześniej liniami, a swobodą ruchu.

Po wycięciu kilku kawałków stwierdziłem, że męczenie tego, żeby skończyć na poniedziałek, czyli Mikołajki, nie ma najmniejszego sensu. Co innego, gdybym siedział sobie sam. Dlatego też w zaistniałej sytuacji schowałem wszystko do plecaka, żeby móc w każdej chwili kontynuować, po czym wróciłem do Agi. Ogólnie chwilę wcześniej niezłą wpadkę bym zaliczył – dawałem Adze laptopa, a na nim miałem otwarty obrazek, który drukowałem. Na szczęście powiedziałem jej wcześniej o tym, że będę coś drukował, więc sama zapytała, czy nie ma na laptopie nic, co by mogło zepsuć niespodziankę, dzięki czemu wyłączyłem podgląd obrazka.

Wszystkie 77 kawałków wyciętych

Pozostałe kawałki wycinałem w sumie na raty trochę – chwilę siedząc w domu, chwilę siedząc w pizzerii na akademikach. Ale nie wyciąłem wtedy za dużo, bo męczące to było. Dopiero kilka dni później, kiedy wiedziałem, że następnego dnia mam się widzieć z Agą, postanowiłem wygospodarować trochę czasu, żeby to dokończyć. Siadłem na jakąś godzinkę i wyciąłem wszystko do końca. Ogółem wyszło 77 elementów – w sumie jakoś nie myślałem o ich ilości, kiedy rysowałem siatkę.

Porównywanie do oryginału

Zaraz po wycięciu całości postanowiłem sprawdzić, czy da się właściwie bezproblemowo złożyć tę układankę. Wydzieliłem sobie charakterystyczne elementy i od nich zacząłem. Oczywiście na pierwszy ogień poszedł sam Remy, co widać na pierwszym zdjęciu w tym wpisie. Potem zająłem się samochodem i krawędziami, resztę już składałem na podstawie podobieństwa kolorystycznego do już złożonych elementów, bądź na podstawie charakterystycznych kształtów złączeń.

Złożona układanka

Po dłuższej chwili miałem przed sobą zrekonstruowaną układankę, która od zwykłego wydrukowanego obrazka różniła się głównie widocznymi śladami nożyczek przy krawędziach elementów (jaśniejsze miejsca, zdarty lekko papier) i swoistą „niedwuwymiarowością” (no, krzywo było trochę przez powyginane kawałki). Dla zmniejszenia wygięcia elementów w niektórych miejscach zostawiłem na noc całą układankę przygniecioną encyklopedią PWN (w sumie jedyne, do czego mi się ona od paru lat przydaje), kilkoma komiksami i jakimiś starymi gazetami z papierowymi modelami samolotów. W sumie ciężko mi ocenić skuteczność tej metody – na pewno nie wyprostowała całkiem.

Następnego dnia (jeśli pamięć mnie nie myli w kwestii dat) zwinąłem cały obrazek i wsunąłem go do takiego tekturowej „rolki” o niedużej średnicy, a wszystkie kawałki wrzuciłem do podobnej rolki, ale o większej średnicy. Tę większą dodatkowo zatkałem z obu stron. Miałem w planach zrobienie jakiegoś bardziej wymyślnego opakowania, ale co chwilę zmieniała się godzina, o której miałem wyjść, więc w efekcie musiałem na ostatnią chwilę improwizować. Te dwie rolki później owinąłem papierem ozdobnym i zakleiłem.

Co na to wszystko Aga? Niesamowicie ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że ma wydrukowany obrazek ze swoim ulubionym szczurkiem i praktycznie od razu przykleiła go sobie na ścianę. Układanka też ją bardzo ucieszyła, ale z braku czasu nie miała jej w sumie jeszcze kiedy ułożyć nawet.

Zadziwiające jest, jak niewiele wystarczy, żeby dać komuś uśmiech – wystarczy znać tę osobę. Wtedy może się okazać, że nie jest potrzebny żaden wymyślny, czy drogi prezent, żeby ją ucieszyć. Nie można dać się wkręcić w nagonkę, jaką większość firm i ludzi robi dookoła obdarowywania się nawzajem. Firmy wmawiają Ci, co chcesz kupić, ludzie dookoła tłumaczą, co wypada, a co nie i przy tym wszystkim jeszcze przekonują do udawania, że kolejny krawat w tym roku jest tym, o czym właśnie marzyłeś.

Nie można pozwolić, żeby dawanie komuś prezentu straciło kompletnie swój prawdziwy sens, czyli dawanie radości. Nie muszę kupować skarpet na Mikołajki, ani krwistoczerwonych róż na Walentynki. Ba, nie muszę nic kupować, ani w ogóle robić. Ani nie potrzebuję Walentynek, żeby dać Adze kwiaty. Nikt tego nie potrzebuje – niestety wiele osób sobie i innym wytrwale wmawia, że to wszystko jest potrzebne tak, jak nam to ładnie uszyły odpowiednie osoby. Idealny sposób, by unieszczęśliwić siebie i innych.

Jeśli myśl o zbliżającym się „terminie” wręczenia komuś prezentu was stresuje, to najprawdopodobniej znaczy, że już jest coś nie tak. Jeżeli macie denerwować się tym, że ktoś na pewno oczekuje prezentu, to lepiej dajcie spokój, albo się ogarnijcie – obdarowywanie bez szczerej chęci i radości nie ma najmniejszego sensu.  Szczęście innych ludzi jest na wyciągnięcie naszej ręki – wystarczy chcieć po nie sięgnąć i wręczyć odpowiedniej osobie. Sam się przekonałem wiele razy, jak np. teraz, że aby dać komuś radość często wystarczy wiele mniej, niż nam się wydaje.

* – chyba najwspanialsze, co może być w sklepie jak dla mnie. Sam siebie zadziwiam, że mogę kilkadziesiąt razy chodzić po tym samym dziale zabawkowym, a wciąż mi to sprawia radość

Gdy się zobaczyło tylko piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi.” – Albert Camus
 

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman

Pingwinek, czyli o przełamywaniu lodów

Spinaczowy pingwinek

Bywają często momenty, kiedy nie można czekać, kiedy nie można się zastanawiać. Ale nieczęsto o tym pamiętam – wiele razy pozwalałem sobie zapominać o konsekwencjach. Ale dla kogoś można zrobić więcej niż dla siebie. Można przełamać lody własnych ograniczeń. To podejście zrodziło ponad rok temu mój pierwszy spinaczowy twór – Pingwinka. Jak widać na zdjęciach i w komentarzach do filmiku na YouTube, nie zawsze widać, czym ten drucik jest. Ale wystarczy odrobina wyobraźni, by go ożywić.

Nie pamiętam dokładnego tła historycznego powstania Pingwinka, ale nie jest ono właściwie tutaj potrzebne. Wystarczy, że pamiętam o tym, że było to przy jakiejś ciężkiej sytuacji z Agą związaną z brakiem kreatywności i brakiem odpowiednich możliwości rozwijania jej. Problem polegał na braku inicjatywy w tej kwestii z obu stron i smutku Agi. To ostatnie oznaczało, że nie można sytuacji pozostawić samej sobie – nie można zostawiać osoby smutnej i zawiedzionej na pastwę tego pogrążającego uczucia nawet, jeśli wydaje się, że nie jest to bardzo wielka krzywda dla tej osoby.
Od zawsze chyba miałem problem z kreatywnością. Ale nie tak ogólnie, bo pod natchnieniem od dziecka zdarzały mi się światłe pomysły, jeśli można to tak ogólnie ująć. Jednak potwornym problemem dla mnie niejednokrotnie było to, że nie potrafię być kreatywny „na zawołanie”. Tak, jak pisałem niedawno, wiele razy blokowałem się na etapie, w którym potrzebna była konkretna pomysłowa inicjatywa odpowiednia do danej sytuacji. Jeśli musiałem coś wymyślić, to było ciężko, bo sama świadomość tej konieczności stawała się blokadą psychiczną. Taka ironia losu – nie mogę nic zrobić, bo czuję, że muszę.

Przodownik artystyczny wyginania

Do momentu, kiedy konsekwencje braku działania, lub jego opóźnienia dotykają tylko mnie, to da się to zaakceptować. W końcu poradzę sobie jakoś, powkurzam się na siebie, ale jakoś to pójdzie dalej. Jednak kiedy moja niemoc ma się odbić na kimś jeszcze, to już nie jest tak kolorowo. W takich sytuacjach staram się zrobić cokolwiek, żeby nie pociągnąć kogoś za sobą swoją słabością. Nieprzyjemna jest bowiem świadomość obciążania kogoś przez własne problemy.

Zdarzyły się też sytuacje, kiedy moja niemoc nie tyle mogła kogoś ze mną pociągnąć w dół, ale mogła nie pomóc tej osobie ruszyć się w górę. A to jest już powód, by z nią zawalczyć. W różnych momentach może się to różnie objawiać. Nie pamiętam wszystkich tego typu sytuacji, kiedy udało mi się odpowiednia zareagować i przemóc własne słabości dla kogoś. Nie wiem, czy było ich dużo, czy mało, czy były jakieś bardzo istotne dla mnie lub dla innej osoby, czy nie. Wiem jednak, że w takiej właśnie sytuacji powstał Pingwinek – czułem, że muszę zrobić coś kreatywnego, aby uratować atmosferę.

Pingwinek przy serduszku

Dlatego szybko rzuciłem okiem na pokój, by pochłonąć wzrokiem wszystko, co może mnie w jakikolwiek sposób natchnąć, zainspirować. Potrzebowałem idei i materiałów, bo na to też nie miałem pomysłu. Ale przekonałem samego siebie, że po prostu muszę coś znaleźć, że nie mogę pozwolić takiemu stanowi rzeczy trwać ani chwili dłużej. Była to ciężka świadomość, bo wiedziałem, że nie mam aktualnie jakichś specjalnie artystyczno-majsterkowych rzeczy.

Po kilkunastu może sekundach zobaczyłem na biurku spinacz do papieru. Natychmiast stwierdziłem, że materiał już mam, chociaż nie mam jeszcze w ogóle pojęcia, co z niego mogę sensownego zrobić. Wiedziałem jednak, że nie mogę czekać na pomysł – dlatego wziąłem go do rąk i zacząłem delikatnie wyginać, żeby samemu się natchnąć. Po jednym większym zagięciu dotarło do mnie, co mogę zrobić. Nie było potrzebne wiele zagięć, by ze spinacza zrobić to, co od tamtej pory nazywam Pingwinkiem. Tak na prawdę to było coś, co zwiększało wartość tego metalowego stworka – w końcu celem mojej „wymuszonej” kreatywności było uświadomienie Adze, że wcale nie jest potrzebny wielki pomysł, ani specjalne materiały, by zrobić coś niezwykłego.

Udowodniłem wtedy zarówno jej, jak i sobie, że kluczem do kreatywnie spędzonego czasu nie musi być żaden suchy pomysł – najistotniejsze tutaj jest, by chcieć z całego serca coś zrobić. Nie wystarczy myśleć o tym, że chce się coś zrobić – trzeba po prostu zacząć coś robić. Reszta sama pójdzie, jeśli na prawdę włoży się w to serce. Warto zburzyć mury własnych ograniczeń, by pomóc komuś. Można też przy okazji zrobić coś świetnego dla siebie samego – Pingwinek zapoczątkował różne twory z nietypowych materiałów, więc znaczy on dla mnie bardzo dużo.

Jeśli ktoś ma siłę zwyciężania samego siebie, może wierzyć, że urodził się do wielkich rzeczy.” – Massillon

Ryba wpływa na wszystko – czyli o paradoksie idealizmu słów kilka

Karpik – bohater tytułowy tej opowieści
Niesamowita jest świadomość mocy, jaką może mieć jedna chwila, jeden impuls. Z pewnych powodów kiedyś na urodziny chciałem zrobić Adze, swojej dziewczynie, pluszaka-karpika. Historia karpia jako pewnego symbolu dla nas jest długa i nieistotna w tym momencie, więc ją pominę. Jednak sama historia powstania tego, kochanego przez Agę, Karpika jest warta wspomnienia – historia paradoksu dążenia do ideału. I jego eskalacji przebiegającej z czasem. Będzie to historyjka z morałem. Tak sądzę.

Galeria zdjęć rybki jest dostępna w albumie na Picasie, na YouTube można zobaczyć filmik prezentujący ją w pełni. Można zobaczyć nawet ten mniej reprezentatywny profil i umiejętności pływackie.

Dwa lata temu, jakoś dwa miesiące przed urodzinami Agi postanowiłem zrobić dla niej maskotkę – karpia. Bardzo mi zależało, żeby był dopracowany w każdym detalu – miał bezapelacyjnie wyglądać rybopodobnie i planowo miał być pomarańczowo-czarny (symbolikę kolorów również pominę). Zacząłem więc rozglądać się za materiałami wartymi wykorzystania. Starałem się przemyśleć wszystko zanim będę już na etapie samego tworzenia. Niestety okazało się, że jest za dużo rzeczy, przez które nie byłem pewien, czy ta maskotka wyjdzie chociaż trochę podobna do ideału, który miałem w myślach. A to niepewność, czy w tych kolorach na pewno będzie dobrze, a to brak źródeł materiałów, które by spełniały moje oczekiwania, a to brak przekonania w kwestii sposobu umieszczenia oczu i jakieś inne rzeczy, których już nie pamiętam.

I tak oto minęły urodziny bez zaplanowanej rybki. I tak też mijały kolejne miesiące – większość czasu nie pamiętałem o tym pomysłe, a gdy pryzpominałem sobie o nim trzymały mnie wciąż te same niepewności. I tak też minął rok i też kolejne urodziny. Wspomniałem Adze na początku, że mam w planach małą niespodziankę dla niej. Niestety wraz z mijającym czasem wzrastała presja, jaką sam sobie wytwarzałem. W końcu naturalne jest chyba, że jeśli oczekuje się na coś długo to automatycznie oczekuje się od tego czegoś więcej niż od czegoś, co powstało z dnia na dzień niespodziewanie. Tak więc wytworzyłem sobie takie własne małe perpetum mobile – im bardziej ze strachu przed niepowodzeniem odwlekałem próby zebrania się i stworzenia tego, co zaplanowałem, tym bardziej bałem się, że nie spełni to (być może) narastających oczekiwań Agi, jak i moich własnych. Taka moja mała paranoja – a przecież chciałem dobrze.

Pod koniec sierpnia Aga dowiedziała się, że ktoś jej zaplanował wyjazd na koniec wakacji. Do Maroka. Dosłownie z dnia na dzień obydwoje poznaliśmy datę tego wyjazdu. Gdy Aga u siebie w domu pakowała się na wyjazd, który miał być następnego dnia, ja u siebie, grając w szachy z bratem, myślałem nad tym, co mogę jej dać – szukałem w myślach małego generatora ciepła, któremu nie straszne kilometry, oceany i strefy czasowe.

I wtedy przestało być ważne to, że się boję, że coś się nie uda, że minęło już tyle czasu od powstania pomysłu, że ryby nie latają. Nagle ważna była idea – dać trochę ciepła. Z tą ideą w sercu i w myślach spędziłem noc na szyciu Karpika z polarowej części kaptura z kurtki. Nie miałem pojęcia, czy dobrze zszyję, czy dobrze wytnę kształt, czy dobrze zrobię oczy – nie było to jednak ważne. Jest takie coś, że gdy robi się coś na prawdę z sercem, to jakimś magicznym sposobem wychodzi to dobre. Nawet, jeśli robi się to po raz pierwszy w życiu.

Gapi się

Tak powstał on – Karpik. Charakteryzuje się tępym spojrzeniem i rybim pyskiem. Nieustannie się gapi. A samym swoim byciem daje uśmiech, ciepło, ulgę. Rybie dziecko impulsu i serca. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla niego – a istnieje od ponad roku. Ciągle daje tę samą radość. Może nawet coraz większą z czasem. Prawdziwa magia. Magia radości i ciepła.

 

Poza tym wszystkim Karpik jest dla mnie symbolem osobistego sukcesu. Wygranej ze strachem i brakiem pewności siebie. Była to wygrana na tamta chwile niestety i wciąż powracają te wady. Dzięki niemu jednak co chwile utwierdzam sie w przekonaniu ze wystarczy żebym na prawdę z całego serca chciał się zmienić, aby było możliwe wygranie z nimi.

Ogranicza mnie tylko własna wyobraźnia. A wyobraźnię ogranicza strach. Ta mała głupia rybka daje mi nadzieje na lepsze jutro. Wystarczy popatrzeć na wszystko, co się robi przez pryzmat uczuć i intencji. Radość dana komuś zawsze wraca do nas. Warto zamienić błędne kolo egoizmu i nienawiści na to radosne perpetuum mobile. Nie jest to wcale tak trudne, wystarczy tylko chcieć zacząć myśleć inaczej. Opłaca się.

Dawanie samo w sobie jest doskonałą radością.” – Erich Fromm

„Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę”

Może trochę patetycznie, ale witam na moim blogu. Blogu, który ma być moim pośrednikiem w dzieleniu się radością i inspiracją, posłannikiem pewnej magii. Magii tworzenia, przelewania duszy w coś, co jeszcze chwilę temu mogło wydawać się nie mieć w sobie potencjału. Magii dawania radości innym i czerpania radości z rzeczy drobnych, dosłownie i w przenośni. Im więcej radości można dać komuś drobnostką, tym więcej tej radości można czerpać z własnej kreatywności. Więc kurs już obrany.

Na pewno będę tutaj prezentował swoje własne wytwory. Możliwe, że będę też w miarę możliwości przedstawiał mój sposób na zrobienie jakiegoś stworka. Tego jednak nie obiecuję, bo wiele rzeczy powstało w odpowiednim tylko sobie kształcie pod wpływem danej chwili i kolejne próby powielenia tego efektu kończyły się mniej lub bardziej odbiegając od pierwowzoru. Jeżeli jednak będzie komuś bardzo zależało, bądź sam po prostu stwierdzę, że warto podzielić się nie tylko ideą, ale i sposobem jej urzeczywistnienia, to postaram się zrobić poradnik tworzenia własnego egzemplarza jak najbardziej naśladującego udany pierwowzór. Możliwe dość, że korzystając z okazji będę się dzielił również cytatami, które mi osobiście zapadły w pamięć i które mogą być też swoistą inspiracją w szerszym tego słowa znaczeniu.
Już na chwilę obecną mam trochę kandydatów nadających się do przedstawienia tutaj, będę musiał tylko zastanowić się, czy zachować porządek chronologiczny wpisów odpowiadający chronologii powstawania kolejnych tworów, czy zignorować to do czasu uzupełnienia zaległości. Ale to już kwestia nie na dziś. Teraz jedynie otwieram bloga, by nie dawać sobie powodów do odwlekania tego, bo nie warto. Nie wiem, jak dokładnie będzie dalej, ale to jutro zadecyduję już.
„A strong man doesn’t need to read the future, he makes his own.” – Solid Snake, Metal Gear Solid