Powiadają, że szachy uczą cierpliwości i pokory. Że bez nich bardzo łatwo o błąd, który może doprowadzić nawet bezpośrednio do przegranej. I o ile japońska odmiana tej gry ma trochę inne zasady, to po sześciu dniach robienia zestawu do gry w nie muszę przyznać, że i tutaj obie te cechy były przydatne.
|
Przykładowy zestaw Shogi z Wiki |
Shōgi, czyli wspomniane już japońskie szachy, różnią się trochę od znanej wszystkim odmiany, ale o zasadach nie będę mówił – polecam zagrać, bo choć grałem raz do tej pory, to rozgrywka mnie zaciekawiła. Niemniej jednak bardziej zaciekawiło mnie to, że Zegis po zobaczeniu moich Scrabbli rzucił tekstem, żebym jako następną planszówkę zrobił właśnie shogi, bo ostatnio zaczął sporo pogrywać w nie na kurniku. Biorąc pod uwagę, że zbliżały się jego urodziny oczywistym już dla mnie było jaki dostanie z tej okazji prezent.
Materiały jednak tutaj były bardziej konkretne, niż w moich innych adaptacjach jakichś klasycznych gier, co lekko ograniczało ich potencjalne źródła. Klasyczny recykling był tutaj utrudniony, choć miałem pomysł na ponowne użycie drzwiczek z szafki, które po rozbiórce pewnego mebla w domu przygarnąłem kulturalnie do swojego pokoju ze świadomością, że na pewno coś z nich zrobię. Kiedy jednak już do domu pojechałem, dotarło do mnie, że część nadająca się na planszę będzie za mała i generalnie wycięcie jej będzie bardzo problematyczne przez brak sensownego sprzętu. Ale na szczęście w poniedziałek natchnęło mnie, że sklep budowlany mnie może uratować
Po pracy udałem się do Castoramy, co przypomniało mi, że tego typu sklepy są jednym z rajów, w których mogę spędzać długie godziny z wyszczerzem na pysku – miejsce miliona inspiracji. Znalazłem tam deskę 30×80 cm, którą na moją prośbę podzielono mi na dwa kwadraty 30×30 cm i prostokąt 30×20 cm. Miałem więc już gotową podstawę do planszy i nawet coś na zapas. I, co najlepsze, przypadkiem zauważyłem tam zestaw drewnianych klinów, które od razu wyobraziłem sobie w formie pionków, więc wziąłem je bez dłuższego zastanowienia również ze sobą. Byłem wniebowzięty i kiedy już wyszedłem ze sklepu nie mogłem się doczekać, aż będę mógł zacząć się z tym bawić.
Trochę mi głupio było z myślą, że mając uciętą planszę i kawałki drewna na pionki tak na prawdę narobię się jedynie przy „pisaniu” japońskich znaczków określających figury. Oczywiście jeszcze w autobusie dotarło do mnie, że przecież te kliny są dłuższe niż będą pola na planszy i będzie trzeba je ściąć. No i będę wycinał charakterystyczny dla pionków w shogi kształt z nich. No ale myślę sobie, że spoko, żaden problem, da się zrobić na czas. Taaaaaa… Wspominałem już, że skończyłem wczoraj? No właśnie. A że Konrad miał urodziny we wtorek? No właśnie.
Kolejna sytuacja, kiedy mój przesadny optymizm mnie zjadł. Wycinałem pionki nożem ze swojego SwissToola, co się okazało potwornie czasochłonne. Choć przyznam, że w poniedziałek w nocy jeszcze miałem cień nadziei, że uda mi się przed końcem wtorku skończyć. Ale dopiero, kiedy w środę kupiłem piłkę do drewna i taki chwytak wszystko zaczęło wyglądać o wiele bardziej kolorowo.
W tak zwanym międzyczasie, żeby mieć dla samego siebie namacalny dowód, że mimo tego wydłużenia procesu twórczego coś jednak się dzieje, postanowiłem wypalić kratki na planszy i przynajmniej jednego pionka. Fajna zabawa, muszę przyznać. Choć z tym, jak mi się ręce trzęsą wypalanie czegoś lutownicą punktową w drewnie było wyzwaniem. Żeby sobie ułatwić wypalanie znaczków na pionkach wymyśliłem, że zrobię dla powtarzających się symboli szablony tekturowe, wedle których będę ołówkiem rysował po drewienku, a dopiero potem wypalał to. Po pierwszym pionie odpuściłem ten sposób i jednak bez wspomagaczy sobie rysowałem ołówkiem. Po zrobieniu każdej figury już co najmniej jednokrotnie poszedłem dalej i postanowiłem od kopa wypalać znaczki bez rysowania.
Nie wyszło oczywiście idealnie, sam Konrad twierdzi, że „idzie rozpoznać który jest który, ale generalnie jakbym nie miał miejscami porównania, to bym pewnie się nie rozczytał”. Może ewentualny kolejny egzemplarz wyjdzie mi dokładniej. Ale przyznam, że wypalanie bez wcześniejszego rysowania sprawiało mi o wiele większą satysfakcję. I to tak na prawdę z tego powodu przestałem rysować sobie je wcześniej – zwłaszcza, że i tak czasem trochę inaczej jednak postanawiałem wypalać niż „szkic” prowadził. A kiedy już w piątek w nocy wypaliłem wszystkie figury z dumą patrzyłem na skończone dzieło. No, prawie skończone. Bo przecież pionki gdzieś trzeba przetrzymywać, gdy się nie gra, prawda?
Tak też po ogarnięciu drewnianej części projektu zostało mi zrobienie sakiewki. Na szczęście zabrałem do Krakowa rozczłonkowane skórzane rękawiczki, które od bardzo dawna czekały, aż znajdę przeznaczenie dla nich jako sakiewki konkretnych zastosowań i rozmiarów. Zszycie po prostu ze sobą wierzchnich części podobnie, jak to zrobiłem
w innej sakiewce nie wchodziło w grę po wstępnych przymiarkach – prawie na pewno nie udałoby się zmieścić wszystkich figur. Dołożyłem więc połówki części wewnętrznych. Wyszło wtedy dwukrotnie więcej szycia i dotarło do mnie, że jakbym nie rozpruł tych rękawiczek kiedyś, to teraz mógłbym tylko połówkę wewnętrzną z kciukiem w obu i poszłoby o wiele szybciej. Ale tak na prawdę tak spędzony czas jest dla mnie niesamowicie satysfakcjonujący, więc nawet się cieszę, że tak nie mogłem zrobić.
W sobotę skończyłem szycie i muszę stwierdzić, że jest to najładniejsza sakiewka, jaką zrobiłem. Oczywiście to tylko i wyłącznie kwestia doboru materiałów, a nie wspaniałego rzemiosła, ale efekt cieszy oko – przynajmniej moje. Będę musiał koniecznie upolować gdzieś skórę taką jasnobrązową, bo jest prześliczna, a sądzę, że niejednokrotnie jeszcze mi się przyda.
Pełny proces twórczy jak zwykle można zobaczyć
w albumie Picasa, a ponadto wrzuciłem tutorial na
Instructables. Całościowy efekt jest dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Oczywiście dałoby się lepiej, dokładniej, wyraźniej i w ogóle. I jeśli będę robił shogi ponownie, to wcześniej wymyślę jakąś metodę na zwiększenie wspomnianej dokładności. Ale tak całkiem szczerze mówiąc, to dla nie osobiście wszelkie niedoskonałości wynikające z ręcznego robienia czegoś są nierozłącznym elementem tworu, który dodaje mu magii. Ta konkretna pomyłka to konkretny moment, konkretne emocje, konkretne myśli. Być może jedyne takie i choć nigdy nie wrócą, na zawsze zostaną zaszyte w dziele, jakby zatopione przed wiekami w bursztynie.
Przypadkiem przy okazji tego prezentu zrobiłem coś, o czym myślałem kilka miesięcy temu – żeby przeczekać dzień urodzin, kiedy to prezent jest, nawet jeśli nie oczekiwany, to spodziewany i zaskoczyć solenizanta już po fakcie. Wiadomo, czasem jeśli ktoś ma nadzieję, że otrzyma prezent od konkretnej osoby, to jego brak, czy brak nawet samych życzeń nie jest zbyt miłym doświadczeniem. Ale to zaskoczenie, jakie można wywołać dając coś już po tej konkretnej okazji może dużo dać. Zwłaszcza, jak w efekcie nałożenia się dat daje się komuś zaległy prezent we własne urodziny, kiedy to ta osoba przychodzi żeby dać prezent. Efekt zaskoczenia czymś niespodziewanym jest w tej sytuacji prześwietny.
„Jak kto nie ma zamiaru spodziewać się niespodziewanie strzelających płomieni, to po co w ogóle gdziekolwiek się wybiera?” – Cohen Barbarzyńca, Ostatni Bohater