Sakiewkowo

Sakiewki
Od długiego, ciężkiego do określenia czasu podobają mi się rzeczy kojarzące się trochę z dawnym rzemiosłem i generalnie dawnym życiem. Rzeczy mające same z siebie pewien specyficzny klimat. Takie coś ma dla mnie wiele przedmiotów wykonanych ze skóry, a w tym sakiewki. Dlatego też, kiedy miałem odpowiednie materiały oraz konkretny cel wykonania sakiewki nie czekałem już na nic więcej i zabierałem się do dzieła. Na chwilę obecną powstały 3, które postanowiłem tutaj przedstawić.

Rękawiczkowa sakiewka na kości
Pierwsza sakiewka powstała ponad 2 lata temu, kiedy postanowiłem skorzystać ze znalezionych starych zamszowych rękawiczek z jednym palcem do zastąpienia foliowego woreczka, w którym trzymałem do tamtej pory wszystkie posiadane kości do gry. W albumie można zobaczyć zdjęcia kolejnych etapów jej tworzenia. Wykorzystałem tutaj tylko „wierzchnie” części obu rękawiczek, ponieważ te od wewnętrznej strony dłoni są troszkę przytarte, przez co mniej przyjemne w dotyku.

Przydała mi się ona kilkukrotnie, między innymi w czasie, kiedy postanowiłem na uczelnię przynosić taki mały kwadratowy tekturowy zestaw prostych gierek planszowych z Kaczora Donalda. Okazało się, że sakiewka jest akurat na tyle szeroka, że nie jest problemem włożyć do niej poza kośćmi również i te plansze. Z tego, co pamiętam, to zdarzało się pogrywać w chińczyka na niektórych wykładach. Poza tym oczywiście dzięki noszeniu jej ze sobą mogłem grać z ludźmi w tysiąca w kości – grę, w którą z kolei zagrywaliśmy się w klasie maturalnej. Noszenie jednak takiej dużej sakiewki tylko po to, by wykorzystać 6 kosteczek było trochę przerostem formy nad treścią i w pewnym momencie przestałem ją ze sobą nosić.

Buciana sakiewka na słuchawki

Druga sakiewka powstała dopiero ostatnio, jako odpowiedź na fakt, że Aga potrzebowała czegoś w tym stylu do noszenia słuchawek do telefonu. Myślałem pierwotnie, że zrobię ją z innych rękawiczek skórzanych, ale nie chciałem ciąć ich poszczególnych części, a w tym wypadku sakiewka powinna być znacznie mniejsza niż ta wspomniana wcześniej. Uznałem więc, że jest to idealny moment na wykorzystanie skórzanych butów na obcasie, które moja ciocia kilka miesięcy temu chciała wywalić.

Tutaj również zdjęcia pokazujące proces tworzenia możecie zobaczyć na Picasie i nie będę go jakoś specjalnie omawiał. Ogólnie tylko powiem, że planowałem najpierw wykorzystać większy kawałek skóry z tych butów, ale uznałem ponownie, że jednak te kawałki będą za duże, a szkoda je ciąć, bo mogą się przydać w takim rozmiarze na coś innego. Tak też postanowiłem dalej „rozbrajać” te buty rozcinając zszycia i skorzystałem ze znacznie mniejszych fragmentów, które okazały się idealne. Dziury na rzemyki postanowiłem, sam nie wiem czemu, robić kręcąc w materiale szpikulcem zamiast po prostu wyciąć je nożyczkami. O ile oczywiście da się to zrobić, o tyle jest to robota bezsensownie dłuższa od wybrania nożyczek. Same rzemyki zaś ostatecznie postanowiłem skrócić w porównaniu do zdjęcia powyżej i zostały takie, jak widać na ostatnim zdjęciu w albumie. Czy jest lepiej sam właściwie nie jestem pewien. Co jednak jest najważniejsze – Adze ta sakiewka bardzo się spodobała, co oznacza, że cel został w pełni osiągnięty.

Kciukowa sakieweczka na kosteczki

Trzecia sakiewka powstała dzień po tej na słuchawki. Byłem na fali akurat, a nie byłem zadowolony z moich wcześniejszych prób noszenia przy sobie 6 małych kostek, żeby można było w razie czego zagrać we wspomnianego wcześniej tysiąca. Uznałem więc, że mogę sobie zrobić miniaturową sakiewkę, która miałaby pomieścić tylko je. I tak też postanowiłem z wewnętrznej części rękawiczek, z których powstała pierwsza sakiewka zrobić tę mniejszą.

Myślałem najpierw o odcięciu zewnętrznego fragmentu palca z obu rękawiczek i zszycia ich razem analogicznie do tego, jak robiłem wcześniej. Uznałem jednak, że wewnętrzna część palca nie jest jednak specjalnie starta i sensowniej będzie wykorzystać oba fragmenty jako całość. Tak też zrobiłem, jak widać na zdjęciach – oddzieliłem palec od reszty i odciąłem w odpowiednim miejscu tam, gdzie nie było szwów. Potem zostało tylko zrobienie dziur, które ponownie robiłem szpikulcem zamiast nożyczek, oraz wplecenie rzemyków. Było to niesamowicie proste, jeśli pominąć to głupie podejście do dziurawienia.

Sakieweczka z monetami przy szlufce

Cieszy mnie ona bardzo, chociaż niestety jeszcze nie miałem okazji z niej jakoś specjalnie skorzystać. Fajną rzeczą, która wyszła właściwie mimochodem, jest to, że mieszczą się do niej również monety – zarówno nasz aktualny bilon, jak i monety większe, jak te, którymi zdarza mi się bawić i które widać na zdjęciach. Jeśli połączyć to z faktem, że mogę sobie ją zaczepić u szlufki spodni, to okazuje się, że niechcący stworzyłem sobie również rozwiązanie problemu z wypadającymi czasem z kieszeni monetami. Zrobię więc sobie zapewne z drugiego kciuka taką samą, w której będę trzymał właśnie monety. Będę tylko musiał uzupełnić swoje rzemykowe zapasy.

Głupio mi tylko trochę przed samym sobą, że wcześniej nie wpadłem na zrobienie sobie miniaturowej sakiewki dla tych nieszczęsnych małych kosteczek. Próbowałem różnych gotowych rozwiązań, ale żadne nie zdawało egzaminu. A przecież wystarczyło otworzyć umysł i zobaczyć, jaki potencjał twórczy ma ta sytuacja. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że jeśli czegoś potrzebuję, to przecież nie muszę narzekać na to, że tego nie mam, ani szukać tego w sklepie. Ważne jest, żeby wiedzieć, że w pewnych sytuacjach po prostu jest się w stanie sobie poradzić. Nie wystarczy przypuszczać – trzeba wiedzieć i czuć, bo w tym jest siła działania.

„If you don’t have the right equipment for the job, you just have to make it yourself.” – MacGyver, MacGyver (Out in the Cold)

Spięty święty z aniołem stróżem

Święty i czuwający nad nim anioł
Spinacze do papieru już niejednokrotnie okazywały się świetnym materiałem twórczym. Tak więc kupiłem ich trochę kiedyś specjalnie z myślą o ich „artystycznym” wyginaniu, o czym przypomniałem sobie ostatnio reorganizując szufladę z różnymi tego typu przedmiotami. Po chwili patrzenia na nie zobaczyłem w fabrycznie zagiętym fragmencie spinacza stopę. Tak też powstał spięty święty i anioł nad nim czuwający, których możecie dokładniej obejrzeć na zdjęciach lub na filmiku.

Lękajcie się, niewierni!

Stworzenie świętego z aureolką nie było moim pierwotnym zamiarem – jakoś tak samo wyszło, nie było tu żadnych filozoficznych podstaw i symboliki. Po dostrzeżeniu w spinaczu czegoś, co skojarzyło mi się ze stopą postanowiłem zrobić po prostu człowieczka z dwóch spinaczy wyginanych w miarę możliwości symetrycznie i jakoś zgrabnie połączonych. I o ile nogi faktycznie fajnie wyszły od razu, o tyle wizji reszty ciała nie miałem sprecyzowanej, o ile w ogóle jakąkolwiek miałem.

Po krótkiej chwili namysłu postanowiłem zrobić „koliste” zagięcia, które miały być dłońmi człowieczka. Jednak podczas splatania dwóch jego boków ze sobą okazało się, że druciki są za krótkie, by te kółka udało się przesunąć tak nisko, by nadawały się na dłonie i by jeszcze było możliwe zrobienie głowy. Stąd też przyszła mi do głowy nowa koncepcja – by użyć tych kółek jako głowy, a luźne końce spinaczy dać jako ręce. Wizja była fajna, ale ze względu na jednoczesne splatanie tych dwóch części ze sobą wyszło tak, że jedno kółko było z tyłu, a drugie z przodu wielu zagięć łączących. Powodowało to, że ludzik miał dwie głowy – jedną za drugą, co nie było tym, czego chciałem. Pomyślałem więc, że je „zgniotę” jakoś ze sobą, ale zanim mi się to udało zobaczyłem, że to tylne kółko może posłużyć za aureolę. I tak w efekcie po drobnym wygięciu powstał ten spięty święty.

Nie ma skrzydeł jak Tyrael, no ale

Pomysł zrobienia anioła wyrósł z kolei z faktu stworzenia człowieczka z aureolą – prosta droga skojarzeń. Przez chwilkę myślałem, czy nie dorobić mu po prostu skrzydeł, ale postanowiłem zostawić go takiego, jakim był i stworzyć nową postać. Tutaj zacząłem od skrzydeł, na które od początku miałem upatrzone po prostu dłuższe końce spinaczy lekko odgięte. Myślałem, że tutaj również zrobię nogi, ale różne zagięcia łączące i tworzące głowę z aureolą i złożone do modlitwy dłonie były ważniejsze.

Jak już go skończyłem, to okazało się, że całkiem do twarzy mu bez nóg i zaniechałem wszelkich prób dorobienia ich. W końcu anioł ma skrzydła, więc czemu nie miałby latać? Postanowiłem więc, że zamiast stóp nowy twór będzie miał łańcuch, na którym będzie wisiał. Jak widać na zdjęciu w pierwszym akapicie sprawia to jednocześnie, że anioł niejako czuwa nad tym świętym. Gdyby nie to, że skończyłem tę zabawę koło 3 w nocy wczoraj, to będąc na fali pewnie dorobiłbym im przynajmniej jednego wiernego. Nie znaczy to jednak, że nie mam zamiaru go zrobić – znaczy jedynie, że nie planuję tego, bo i po co? Tworzenie ludzika bez planu wyszło, że tak powiem, o niebo lepiej, niż się spodziewałem, więc nie widzę sensu się ograniczać.

„Open up your plans and damn you’re free” – Jason Mraz, I’m Yours

Szczęście

Spełnienie, spokój, szczęście

Wydaje mi się, że podstawą drogi do szczęścia jest zwiedzenie labiryntu własnych uczuć, myśli oraz zachowań i zrozumienie jego poszczególnych fragmentów. Dopiero po tym możliwe jest wspięcie się na szczyt i wykrzyczenie swoich prawdziwych marzeń i celów. To wszystko może pozwolić osiągnąć wewnętrzny spokój, bo nie jest on możliwy do czasu życia  wbrew sobie, przed zdefiniowaniem samego siebie. Twór widoczny na tych zdjęciach jest prezentem, który ma o tym przypominać.

Żyrwafa imitująca drewno

Powstał on z pasty, czy może raczej masy modelarskiej – zupełnie innej niż ta, z którą miałem do tej pory do czynienia, o czym napiszę innym razem. Od razu dało się wyczuć różnicę przy zagniataniu nieuformowanego bloku pasty wyjętego z opakowania, a już w trakcie tworzenia była ona (różnica, nie pasta) wizualnie łatwa do zdefiniowania. Masa wygląda tak, jakby jednym z jej składników był papier. Z tyłu opakowania było ładne stwierdzenie, że imituje ona drewno, więc może to wrażeni wykorzystania w niej papieru jakoś z tego fakty wynika, nie wiem. Na pewno jednak przypadła mi ona gustu o wiele mniej niż pasta/masa modelarska, o której wspomnę w innych wpisach.

Szturmowiec na szczycie?

Fragment powyższy być może nie pasuje do trochę wyniosłego wstępu, jednak jest on częścią procesu tworzenia, jako całości, więc ciężko go wykluczyć z tego tekstu. Z samym materiałem wiąże się odruchowe odsuwanie realizacji tego pomysłu na dosłownie ostatnią chwilę – świadom byłem, że moje wyobrażenia tej „rzeźby” będę znacznie różnić się od tego, co uda mi się otrzymać. I fakt, stało się – w końcu nie planowałem, by postać na szczycie góry przez kształt i rozmiar głowy i szyi kojarzyła się z Darthem Vaderem, czy szturmowcem. Niemniej jednak gdybym dłużej próbował wymyślić, jak to najlepiej zrobić, to pewnie wciąż bym siedział i gapił się na żyrafę na zamkniętym opakowaniu. Kluczem dla mnie tutaj nie była estetyka, choć ta by mi się czasem jednak też przydała, a odczucia, jakie całość miała wywołać. I to, wydaje mi się, przynajmniej trochę się udało.

Spokój

Drzewo. Dom. Dym z komina. Weranda z fotelem bujanym, który wcale nie miał przypominać konia. Spokój. Takie znaczenie w sobie niosły te fragmenty. Co doniosły – czas pokaże. W kwestii wykonania muszę powiedzieć, że zrobiłem tu coś, czego robić nie mam w zwyczaju przy tworzeniu czegoś z masy modelarskiej – doklejałem elementy. Zawsze wszystko robię „wyciągając” po prostu odpowiednio duży kawałek masy i formując jego kształt palcami i nożykiem. Jednak o ile zrobienie komina, czy werandy było proste do zrobienia w ten sposób, o tyle stworzenie tak fotela bujanego na tejże werandzie już po wyciągnięciu jej i dachu nie poszłoby tak gładko. Dlatego też postanowiłem urwać fragment masy z boku, uformować go w palcach i ułożyć na swoim miejscu. To oczywiście sprawiło, że wyszedł nieproporcjonalnie duży i „zastawił” pierwotne drzwi na werandę i postanowiłem „wydrapać” nowe obok. Dym zaś mógłbym zrobić klasycznie, jednak pomyślałem o nim już po uformowaniu dość ładnie domu jako całości i nie chciałem go psuć. Aby dym się utrzymywał i nie odkleił postanowiłem wykorzystać kawałek spinacza do papieru, aby okleić go masą odpowiednio i wcisnąć potem do dziury w kominie. Wyszło, przynajmniej moim zdaniem, dość ładnie.

Mógłbym napisać jeszcze jakieś ładne zakończenie do tego dość specyficznego wpisu, ale niech rzeźba mówi za siebie – po to w końcu powstała. Powiem więc tylko, że wszystko wydaje się iść w odpowiednim kierunku i niedługo definicja zwrotu „ja” stanie się pełna. Wierzę. Pamiętaj. Powodzenia.

„Czy potrafisz sam dać sobie własne zło i własne dobro, i swoją wolę zawiesić nad sobą jako prawo?” – Fryderyk Nietzsche

Szampańskie rzeźby

Widzicie, co to jest?
Strasznie niektórych bawi, że zbieram korki z win, czy szampanów zwłaszcza ze względu na to, że sam z definicji nie piję. Ostatnimi czasy w sumie nic z nich nie robiłem, więc troszkę się ich uzbierało i wciąż dochodzą co jakiś czas. W weekend jednak podczas rodzinnego grilla, na którym obecny był szampan dość szybko zobaczyłem w korku i osłonce z niego coś więcej. Z tej okazji postanowiłem krótko przedstawić bardzo skromną kolekcję szampańskich tworów.

Złote warkocze? A może pejsy…?

Może to widać na zdjęciu z akapitu powyżej, a może nie, ale ta figurka przedstawia postać – nie, jak niektórzy stwierdzili przed dodaniem oczu, djembe. Całość zaczęła się od tego, że trzymałem w ręce korek z nałożoną osłonką, jak na zdjęciu obok. I praktycznie od razu zobaczyłem głowę, czapkę… i pejsy. Nawet widać na środku coś, co miało potencjał stać się malutką skręconą bródką. Postanowiłem więc następnego dnia doprecyzować byt tego, wtedy jeszcze niedoszłego, Żydka w jarmułce, ze złotymi pejsami i bródką. Poza wygięciem odpowiednio drucika z tej osłonki postanowiłem dodać mu pieniążek, bo skojarzyłem zwyczajowe przedstawianie Żydów w trakcie liczenia pieniędzy. Zrobiłem również w korku malutkie dziurki, w które wcisnąłem kawałeczki spalonych zapałek, aby dodać figurce oczy i tym samym ułatwić jej identyfikację. Jeśli wciąż nie widzisz na pierwszym zdjęciu Żydka, to zajrzyj do albumu podlinkowanego już wyżej albo zerknij na ten filmik.

Szampańskie serce

Trochę dawniej, bo ponad rok temu powstały jeszcze dwie „rzeźby” z osłonek na korek z szampana, ale innych trochę, niż ta użyta przy tworzeniu Żydka. Nie pamiętam dokładnie sytuacji, w jakich powstawały, ale kojarzy mi się, że jedną z nich zrobiłem w trakcie jakiejś „posiadówy” dziewczyn w mieszkaniu Agi. Wydaje mi się, że wtedy zrobiłem serduszko i dałem je Adze. Ale nie pamiętam, czy ono było pierwsze. Nie wymagało ono jakiegoś większego nakładu pracy, czy planowania wyglądu, ale przez kształt samej tej osłonki bardzo ładnie wyszła ta „serduszkowa” część. Bo podstawka wyszła, jak wyszła.

Ale misiuuu…

Trzecim eksponatem w tej kolekcji jest miś, który nie różni się tak właściwie zbytnio „konstrukcyjnie” od serduszka, bo jedynie stopniem zgięcia tej grubszej części i wygięciem tej cieńszej. Spodobał się on jednak Adze – przynajmniej takie wspomnienie zachowało mi się w głowie przez fakt, że przypięła go sobie na tablicy korkowej. Chyba, że to ja go przypiąłem? Nie pamiętam niestety. Tak samo, jak nie pamiętam okoliczności jego powstania. Faktem na pewno jest, że robienie drobnostek z osłonek na korek szampana jest banalne. Ciekawe, czy jeszcze jakieś fajne kształty udałoby się z nich wydobyć. Tutaj możecie zobaczyć filmik, na którym może lepiej widać budowę tej dwójki.

W mojej twórczej szufladzie znajduje się wciąż jeszcze jedna sztuka tego „materiału”. Być może doczeka się również własnej osobowości, lecz tym razem nie chcę powtarzać jednego z moich stałych błędów – nie będę już czekał na odpowiednie okazje, by pisać, bo one zazwyczaj z jakiegoś dziwnego powodu znikają gdzieś, a wtedy jest już za późno. Lepiej dobrze się zastanowić, zanim postanowi się coś odłożyć „na lepszy moment”. Sam widzę z perspektywy czasu, że te przewidywane lepsze okazje mają ciekawą tendencję, która różni je od „tu i teraz” – rozpływają się z czasem.

„If you were waiting for the opportune moment, that was it.” – Jack Sparrow, Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły

Zaufaj mi – jestem inżynierem

Zaufaj Kondziowi
Zaufaj Kondziowi…

Ciekawe uczucie – domknąć wreszcie jakiś kawałek życia po wielu problemach i różnych komplikacjach. Z radością mogę powiedzieć, że 21 czerwca obroniłem się i możecie mi mówić panie inżynierze, a znudzonych bądź zainteresowanych mogę zaprosić do zerknięcia na moją pracę i prezentację z obrony. Jest to moment, który warto jakoś upamiętnić, co zostało dla mnie uczynione kolorowo i miło. Przy tej okazji chciałem też przedstawić trzy twory nie tylko moich rąk, które w tym celu zostały stworzone.

… jest inżynierem!

Najpierw jednak pochwalę się, że Aga w dzień obrony zorganizowała mi wieczorem w swoim mieszkaniu, zwanym też „domem dwunastu niewiast”, przyjęcie-niespodziankę z tejże okazji. Nie obeszło się bez szampana/wina (w sumie to nie pamiętam, co było) i Picolo dla mnie, oraz „pijanych kobiet tańczących w piżamach”. W całym spisku poza współlokatorkami Agi brał udział też mój brat, który nikczemnie wyciągnął mnie na miasto. Po powrocie czekała mnie niespodzianka, która zaczęła się od tego, że prawie zszedłem na zawał, kiedy Aga wchodząc do pokoju przede mną zaświeciła światło, a dziewczyny będące w nim zaczęły piszczeć. Żeby było śmiesznie, sam zrobiłem im niespodziankę, kiedy ścięło mnie na kolana łapiąc się za serce. Ostro się wystraszyłem + byłem niewyspany + ten pisk jeszcze długo czułem w uszach. Ale było i jest mi bardzo miło, że Aga wpadła na ten pomysł i że dziewczynom chciało się bawić z tymi balonami, literkami i w ogóle. Jestem wdzięczny zarówno im, jak i bratu za poświęcony czas. Temu ostatniemu również za „udostępnienie infrastruktury” (spodobało mi się to stwierdzenie), dzięki której udało mi się w ogóle swoją inżynierkę dopiąć w końcu. Dziękuję.

Idąc dalej, a właściwie cofając się bardziej w czasie, muszę wspomnieć o tych, którym udało się obronić jeszcze w styczniu – o Piotrku, Everze (huh, odmienianie Ever wygląda słabo, albo ja nie umiem) i Zegisie (w sensie, że wołacz, a raczej tutaj miejscownik od Zegis). Jako, że w sumie z nimi na uczelni miałem największy i najlepszy kontakt – w końcu kto ogarniał Dungeoneera, Ciastuszko Graph, czy „habla habla song”? – zaraz po tym, jak się obronili pomyślałem, że fajnie było by zrobić jakieś „inżynierskie” pamiątki. Umówiliśmy się na spotkanie, by uczcić zdobycie przez nich tytułu, a z Zegisem ustawiłem się wcześniej na stworzenie czegoś dla dwóch pierwszych panów. Efektem naszej pracy są dwa przedmioty z cytatami, które powinny kojarzyć się „prezentobiorcom” z czasem spędzonym z nami na studiach.

„Warto było walczyć o 5.0”
Dla Pawełka, tudzież Evera, stworzyliśmy coś, co powinno przynajmniej w założeniu przypominać motor z kawałków drewna dołączanych do podobrazia, patyczków do mieszania kawy, korków i spinaczy do papieru. Motor ten (dla dobra dyskusji przyjmijmy, że to faktycznie przypomina motor) wraz z cytatem widocznym na jego dwóch bokach jest nawiązaniem do zaliczania przez niego projektów z grafiki komputerowej. Jest przypomnieniem o tym, że Paweł mógł z powodzeniem napisać pracę inżynierską pod tytułem „O kolorowaniu motocykli poprzez obrót z wykorzystaniem VRML”. Biorąc pod uwagę niezwykłe umiejętności związane z tematem można by nawet przypuszczać, że mógłby z tego zrobić niezłą rozprawę doktorską. Słowa „Widzi Pan, warto było walczyć o 5.0” są, zaraz obok „Pan się boi uczyć matematyki dyskretnej”, chyba moim ulubionym uczelnianym cytatem związanym z Pawłem.
„I Pan chce zostać inżynierem?”
Podobny status mają słowa, które wypowiedział jeden z naszych wykładowców do Piotrka pewnego pięknego dnia. Stąd też wraz z ogólnym pomysłem robienia tych pamiątek od razu przyszła mi do głowy myśl stworzenia pacynki wzorowanej częściowo na wyglądzie autora słów „I Pan chce zostać inżynierem?”. Pacynka stworzona została z wewnętrznej części starych zamszowych rękawiczek zimowych, waty i innych pomniejszych materiałów i była dość zabawnym tworem jeszcze zanim do końca została stworzona, jeśli można to tak ująć, znaczy dobrze bawiliśmy się z Konradem robiąc ją. Śmieszną rzeczą też było wręczenie jej Piotrkowi na spotkaniu, bo w sumie wyszło na to, że wspomniany cytat przez te kilka miesięcy się zniekształcił w naszych głowach i w sumie dzięki temu pasował bardziej do faktu obronienia pracy i zdobycia tytułu inżyniera. W rozmowie na ten temat wyszło, że brzmiał on raczej „I Pan chce zostać mechanikiem?”, co wynikało z faktu bycia na Wydziale Mechanicznym, a nijak się miało do bycia na kierunku Informatyka i braku jej związku z byciem mechanikiem – z tego właśnie wynikała wtedy śmieszność całej sytuacji.

Licencjusz Arabek
Dnia pewnego słonecznego, pół roku przed powyższymi akapitami, nasza lokalna Arabka Ania (dzięki której w sumie w listopadzie na chwilę ożył ten blog), współlokatorka Agi, miała egzamin dyplomowy. Tego dnia akurat siedzieliśmy z Agą u nich w mieszkaniu i kilka sekund po dostaniu smsowej informacji „Teraz mówcie mi licencjuszu arabku” postanowiliśmy zrobić jej mały prezent z tej okazji zanim wróci. Szybki skok do pokoju w poszukiwaniu materiałów poskutkował stworzeniem maskotki z kilku skarpetek i kawałków innych materiałów, której zostało oczywiście przez nas nadane imię Licencjusz Arabek. Poza trzymanym w ręce zalakowanym zwojem z gratulacjami należy zauważyć związany przez Agę zgodnie z jakimś poradnikiem turban, co lepiej widać na pozostałych zdjęciach. Jego śliczne białe pinezkowe oczy i inne jego wspaniałe cechy wizualne można podziwiać również na YouTube. Ani prezent spodobał się chyba tak bardzo jak nam, a muszę przyznać, że moim zdaniem jest super i lepszego licencjusza arabka nie widziałem. Od tamtej pory stoi on dumnie nad biurkiem naszej licencjonowanej Al-Dżaziry i wspiera ją w trudnych chwilach. I zapewne życzy powodzenia w zdobywaniu tytułu magistra arabistyki w przyszłym roku.
Oczywiście wpisy o tych prezentach miały powstać sporo wcześniej, ale z różnych, a właściwie to w ostatecznym rozrachunku tych samych powodów było to niemożliwe. Teraz jednak pan inżynier Kondzio ma więcej pozytywu przez domknięcie problematycznych kwestii i może być już tylko lepiej – dla Enklawy twórczej także. Do napisania wkrótce.
„Chunky bacon!”  – Cartoon Fox, why’s (poignant) guide to Ruby