Każdy ma takiego batmana na jakiego zasłużył

Jajo, a w środku…
Na pewnym muzycznym wyjściu w góry, o którym innym razem, poznałem świetnych ludzi. A ludzie, nawet ci świetni, się starzeją. A starzejąc się zdarza im się raz na czas mieć urodziny. Nawet, jeśli taki ktoś poza byciem świetnym człowiekiem bywa również świetnym Batmanem, czy Tyranozaurusem Rexem. Taki właśnie jest Matełko, który obchodził ostatnio urodziny i dla którego zrobiłem drobny prezent.

Wspomniany wyżej Matełko jest członkiem przeniesamowitej kapeli o chwytliwej nazwie Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn z Olą, z której twórczością musi się zapoznać każdy, kto już stracił zdrowy rozsądek. Ale o Kuźni innym razem również.

Coś jakby skrzydła?
Kojarząc zamiłowanie Matełka do Batmana od początku wiedziałem, że prezent urodzinowy będzie z Batmanem związany. Pomysłów, które miałem nie opiszę, bo może się przydadzą innym razem. To, co w efekcie zrobiłem powstało w sposób, który uwielbiam – spojrzałem na dwa kawałki drewna, które miałem z podobrazia starego i w ich ostrych końcówkach od razu zobaczyłem kształt znaku Batmana z filmu The Dark Knight.
The Dark Knight
Widziałem, że proporcje są trochę rozwalone, bo te drewienka są dość długie, jak na ich wysokość. Chwilę się zastanawiałem, czy nie skrócić ich, żeby dokładniej oddać kształt oryginału, ale jednak uznałem, że ta dysproporcja też będzie zacnym elementem całości.
Bat-znak in progress
Oczywiście już chwilę po tym spostrzeżeniu wiedziałem, co trzeba zrobić – narysowac odpowiedni kształt i wyciąć zbędne fragmenty z obu kawałków. Muszę przyznać, że kiedy zamazałem ołówkiem kawałki, które mam wyciąć wyglądało to całkiem nieźle. Zastanawiałem się chwilę, czy lepiej zamalować na czarno sam znak, czy właśnie części do usunięcia, ale postanowiłem, że znak pozostanie koloru drewna.
Niech żyje chwytak!
Niestety w trakcie wycinania trochę z zarysowanych kształtów się zgubiło, bo ta piłka ma dość elastyczny brzeszczot i obracanie jej przy cięciu nie sprawiało, że i ostrze się obracało. Stąd wyszło trochę kantów, i ogólnie trochę się popsuł „dizajn”. Potem jeszcze starałem się to trochę poprawić, ale nie wyszło najlepiej niestety, a zapasowych materiałów pod ręką nie miałem.
Gotowy, bat-znak
Kiedy już poprawiałem krawędzie niestety trochę „łebka” jednej części urwałem, przez co musiałem wcinać się głębiej, żeby tam głowę zrobić na nowo. Podobnie wyszło z ogonem, więc w efekcie proporcje wyszły jeszcze bardziej zaburzone i  produkt końcowy wyszedł jakoś dziwnie spłaszczony. No ale cóż, wolałem już nie kombinować, żeby bardziej nie zepsuć.
Batozaurus w swoim jaju
Nawiązując do początkowych akapitów, postanowiłem połączyć w tym prezencie Batmana z dinozaurami. Tak też w rezultacie obie połówki wylądowały w Kinder Niespodziance. Początkowo mnie zmartwiło, że nie mieszczą się tak po prostu w środku, ale prawie od razu dotarło do mnie, że to tak na prawdę świetnie. Bo tak oto powstało jajo wykluwającego się właśnie Batozaurusa!
Gotów do wyjścia
Żeby było śmieszniej, to tak mi się ułożyły skrzydła, że wystając z tego jajka wyglądają jak dziub, więc jeśli już się ktoś spodziewa czegoś dziwnego w środku, to sądzę, że widziałby prędzej coś ptakopodobnego. No ale cóż, nie tym razem, ale kto wie jakie dziwne pomysły jeszcze podsunie mi świat.
Po podpisaniu jaja i zamknięciu w nim Batozaurusa postanowiłem jeszcze całość zapakować, żeby nie było od razu widać prezentu. Zawinąłem więc całość w filc i przewiązałem rzemykiem. I taki oto był efekt końcowy całej tej akcji i tak jajo Batozaurusa zostało wręczone solenizantowi. Wszystkie zdjęcia z procesu twórczego klasycznie już w albumie na Picasie.
Prezent drobny, abstrakcyjny i głupawy. Teoretycznie nie wnosi nic do życia. Ale Matełko się śmiał jak go zobaczył i pokazał innym, żeby sobie zobaczyli i też mogli złożyć sobie tę nową „zabawkę”. Więc cel został spełniony. Czasem danie komuś powodu do śmiechu jest najlepszym, co można dać.
Na świecie nie ma nic piękniejszego od pobudzania ludzi do śmiechu.” – Marcel Achard

Szachy kwitnącej wiśni

Powiadają, że szachy uczą cierpliwości i pokory. Że bez nich bardzo łatwo o błąd, który może doprowadzić nawet bezpośrednio do przegranej. I o ile japońska odmiana tej gry ma trochę inne zasady, to po sześciu dniach robienia zestawu do gry w nie muszę przyznać, że i tutaj obie te cechy były przydatne.
Przykładowy zestaw Shogi z Wiki

Shōgi, czyli wspomniane już japońskie szachy, różnią się trochę od znanej wszystkim odmiany, ale o zasadach nie będę mówił – polecam zagrać, bo choć grałem raz do tej pory, to rozgrywka mnie zaciekawiła. Niemniej jednak bardziej zaciekawiło mnie to, że Zegis po zobaczeniu moich Scrabbli rzucił tekstem, żebym jako następną planszówkę zrobił właśnie shogi, bo ostatnio zaczął sporo pogrywać w nie na kurniku. Biorąc pod uwagę, że zbliżały się jego urodziny oczywistym już dla mnie było jaki dostanie z tej okazji prezent.

Materiały jednak tutaj były bardziej konkretne, niż w moich innych adaptacjach jakichś klasycznych gier, co lekko ograniczało ich potencjalne źródła. Klasyczny recykling był tutaj utrudniony, choć miałem pomysł na ponowne użycie drzwiczek z szafki, które po rozbiórce pewnego mebla w domu przygarnąłem kulturalnie do swojego pokoju ze świadomością, że na pewno coś z nich zrobię. Kiedy jednak już do domu pojechałem, dotarło do mnie, że część nadająca się na planszę będzie za mała i generalnie wycięcie jej będzie bardzo problematyczne przez brak sensownego sprzętu. Ale na szczęście w poniedziałek natchnęło mnie, że sklep budowlany mnie może uratować
Po pracy udałem się do Castoramy, co przypomniało mi, że tego typu sklepy są jednym z rajów, w których mogę spędzać długie godziny z wyszczerzem na pysku – miejsce miliona inspiracji. Znalazłem tam deskę 30×80 cm, którą na moją prośbę podzielono mi na dwa kwadraty 30×30 cm i prostokąt 30×20 cm. Miałem więc już gotową podstawę do planszy i nawet coś na zapas. I, co najlepsze, przypadkiem zauważyłem tam zestaw drewnianych klinów, które od razu wyobraziłem sobie w formie pionków, więc wziąłem je bez dłuższego zastanowienia również ze sobą. Byłem wniebowzięty i kiedy już wyszedłem ze sklepu nie mogłem się doczekać, aż będę mógł zacząć się z tym bawić.
 
Trochę mi głupio było z myślą, że mając uciętą planszę i kawałki drewna na pionki tak na prawdę narobię się jedynie przy „pisaniu” japońskich znaczków określających figury. Oczywiście jeszcze w autobusie dotarło do mnie, że przecież te kliny są dłuższe niż będą pola na planszy i będzie trzeba je ściąć. No i będę wycinał charakterystyczny dla pionków w shogi kształt z nich. No ale myślę sobie, że spoko, żaden problem, da się zrobić na czas. Taaaaaa… Wspominałem już, że skończyłem wczoraj? No właśnie. A że Konrad miał urodziny we wtorek? No właśnie.
Kolejna sytuacja, kiedy mój przesadny optymizm mnie zjadł. Wycinałem pionki nożem ze swojego SwissToola, co się okazało potwornie czasochłonne. Choć przyznam, że w poniedziałek w nocy jeszcze miałem cień nadziei, że uda mi się przed końcem wtorku skończyć. Ale dopiero, kiedy w środę kupiłem piłkę do drewna i taki chwytak wszystko zaczęło wyglądać o wiele bardziej kolorowo.
W tak zwanym międzyczasie, żeby mieć dla samego siebie namacalny dowód, że mimo tego wydłużenia procesu twórczego coś jednak się dzieje, postanowiłem wypalić kratki na planszy i przynajmniej jednego pionka. Fajna zabawa, muszę przyznać. Choć z tym, jak mi się ręce trzęsą wypalanie czegoś lutownicą punktową w drewnie było wyzwaniem. Żeby sobie ułatwić wypalanie znaczków na pionkach wymyśliłem, że zrobię dla powtarzających się symboli szablony tekturowe, wedle których będę ołówkiem rysował po drewienku, a dopiero potem wypalał to. Po pierwszym pionie odpuściłem ten sposób i jednak bez wspomagaczy sobie rysowałem ołówkiem. Po zrobieniu każdej figury już co najmniej jednokrotnie poszedłem dalej i postanowiłem od kopa wypalać znaczki bez rysowania.
Nie wyszło oczywiście idealnie, sam Konrad twierdzi, że „idzie rozpoznać który jest który, ale generalnie jakbym nie miał miejscami porównania, to bym pewnie się nie rozczytał”. Może ewentualny kolejny egzemplarz wyjdzie mi dokładniej. Ale przyznam, że wypalanie bez wcześniejszego rysowania sprawiało mi o wiele większą satysfakcję. I to tak na prawdę z tego powodu przestałem rysować sobie je wcześniej – zwłaszcza, że i tak czasem trochę inaczej jednak postanawiałem wypalać niż „szkic” prowadził. A kiedy już w piątek w nocy wypaliłem wszystkie figury z dumą patrzyłem na skończone dzieło. No, prawie skończone. Bo przecież pionki gdzieś trzeba przetrzymywać, gdy się nie gra, prawda?
Tak też po ogarnięciu drewnianej części projektu zostało mi zrobienie sakiewki. Na szczęście zabrałem do Krakowa rozczłonkowane skórzane rękawiczki, które od bardzo dawna czekały, aż znajdę przeznaczenie dla nich jako sakiewki konkretnych zastosowań i rozmiarów. Zszycie po prostu ze sobą wierzchnich części podobnie, jak to zrobiłem w innej sakiewce nie wchodziło w grę po wstępnych przymiarkach – prawie na pewno nie udałoby się zmieścić wszystkich figur. Dołożyłem więc połówki części wewnętrznych. Wyszło wtedy dwukrotnie więcej szycia i dotarło do mnie, że jakbym nie rozpruł tych rękawiczek kiedyś, to teraz mógłbym tylko połówkę wewnętrzną z kciukiem w obu i poszłoby o wiele szybciej. Ale tak na prawdę tak spędzony czas jest dla mnie niesamowicie satysfakcjonujący, więc nawet się cieszę, że tak nie mogłem zrobić.
W sobotę skończyłem szycie i muszę stwierdzić, że jest to najładniejsza sakiewka, jaką zrobiłem. Oczywiście to tylko i wyłącznie kwestia doboru materiałów, a nie wspaniałego rzemiosła, ale efekt cieszy oko – przynajmniej moje. Będę musiał koniecznie upolować gdzieś skórę taką jasnobrązową, bo jest prześliczna, a sądzę, że niejednokrotnie jeszcze mi się przyda.
Pełny proces twórczy jak zwykle można zobaczyć w albumie Picasa, a ponadto wrzuciłem tutorial na Instructables. Całościowy efekt jest dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Oczywiście dałoby się lepiej, dokładniej, wyraźniej i w ogóle. I jeśli będę robił shogi ponownie, to wcześniej wymyślę jakąś metodę na zwiększenie wspomnianej dokładności. Ale tak całkiem szczerze mówiąc, to dla nie osobiście wszelkie niedoskonałości wynikające z ręcznego robienia czegoś są nierozłącznym elementem tworu, który dodaje mu magii. Ta konkretna pomyłka to konkretny moment, konkretne emocje, konkretne myśli. Być może jedyne takie i choć nigdy nie wrócą, na zawsze zostaną zaszyte w dziele, jakby zatopione przed wiekami w bursztynie.
Przypadkiem przy okazji tego prezentu zrobiłem coś, o czym myślałem kilka miesięcy temu – żeby przeczekać dzień urodzin, kiedy to prezent jest, nawet jeśli nie oczekiwany, to spodziewany i zaskoczyć solenizanta już po fakcie. Wiadomo, czasem jeśli ktoś ma nadzieję, że otrzyma prezent od konkretnej osoby, to jego brak, czy brak nawet samych życzeń nie jest zbyt miłym doświadczeniem. Ale to zaskoczenie, jakie można wywołać dając coś już po tej konkretnej okazji może dużo dać. Zwłaszcza, jak w efekcie nałożenia się dat daje się komuś zaległy prezent we własne urodziny, kiedy to ta osoba przychodzi żeby dać prezent. Efekt zaskoczenia czymś niespodziewanym jest w tej sytuacji prześwietny.

„Jak kto nie ma zamiaru spodziewać się niespodziewanie strzelających płomieni, to po co w ogóle gdziekolwiek się wybiera?”Cohen Barbarzyńca, Ostatni Bohater

Powrót, czyli moja mała Odyseja

Ciekawym uczuciem jest powrót. Cieszy mnie wracanie tutaj, cieszy mnie, że są ludzie, którzy dopytywali kiedy wrócę. Niezwykłe jest to co czuję, gdy odżywa wspomnienie kawałka mnie. Wracanie sobie siebie samego. Bo nie tylko do bloga wracam – sytuacja daje nadzieję na coś więcej, niż tylko nowe wpisy, daje nadzieję na powrót do twórczego życia w szerszym tego słowa znaczeniu.

Tęskniłem za wieloma rzeczami, które zaczynam ponownie czuć. Bo zarówno tutaj, jak i w kilku innych przypadkach koniecznie trzeba czuć – to czucie pozwala wykrzesać coś niezwykłego. Bez tego nie jestem w stanie pisać. Przez błędy w priorytetowaniu straciłem to na długi czas. Tęskniłem za gwiazdami, za papierem, długopisem i nocą. Za kawałkami mnie, które milczą od dwóch lat, a które znów zaczynają działać jak kiedyś. Kartka jeszcze nie zapłonęła ponownie słowami, ale myślę, że nie każę jej długo czekać. Bo wspomnienia dawnego życia powracają.

Wraca też radość. Ta, która pozwala na wiele, która wiele rzeczy stworzyła. Ta, którą dawałem innym zarówno celowo, jak i przypadkowo, przy okazji. Zamknąłem część problemów, które coraz bardziej gnębiły i przeklasyfikowałem swoją listę priorytetów. Przestałem się nabierać na brak czasu powodowany przez ważniejsze sprawy. Pozwoliłem sobie podzielić czas między różne elementy i wychodzę na tym o wiele lepiej niż wcześniej.

Chciałem tutaj wrócić już wiele razy, ale obrane priorytety nie pozwalały, blokowały. Wpis, który umieszczę niedługo zacząłem pisać jeszcze w lutym, na telefonie w trakcie powrotów do domu. Były to jedyne chwile, kiedy mogłem sobie spokojnie pozwolić na pisanie. Potem proces twórczy zawisł aż do maja, kiedy kontynuowałem pisanie już na komputerze, a następnie bezpośrednio na blogu. Niestety i wtedy szybko podcięły mi skrzydła obowiązki – zazwyczaj najlepiej pisze mi się nocą, a nocami musiałem się tymi obowiązkami zajmować, bądź spać, aby być gotowym do robienia tego następnego dnia. Teraz, przy innym podejściu do sprawy, o wiele lepiej mi się wszystko robi, wliczając w to obowiązki. Oczywiście nie zawsze, bo trzeba się wbić w pewien obrany tryb życia, żeby przynosił zawsze oczekiwane rezultaty. Jestem dobrej myśli. Wierzę, że udało mi się uwolnić od tego, czym sam się blokowałem wcześniej. Dziękuję Ani, która przypomniała mi, że jest to dobry moment na powrót.

Łódka, której więcej zdjęć tutaj, znalazła się w tym poście ze względu na kojarzenie się z powrotem. Przynajmniej mi widok łodzi kojarzy się z powrotem –  takim znaczącym powrotem. Jest też w tej chwili symbolem tego, czego mi ostatnimi miesiącami trochę brakowało – radosnej spontaniczności i dawania uśmiechu. Bo w taki sposób i w takim celu powstała ta łódka z orzecha, wykałaczki, patyczka do mieszania kawy i sznurków od herbat. Nie ma wokół niej żadnej wielkiej historii. Poza moją własną, którą właśnie ożywiam.

Emancipate yourself from mental slavery – none but ourselves can free our minds.” – Bob Marley

Helikopter w korku

Helikopter w towarzystwie
lokomotywy z Kinder Niespodzianki

Przezabawna staje się z czasem świadomość, jak banalnie jest zdobyć materiały, które umożliwiają stworzenie czegoś niezwykłego. Z każdą chwilą coraz szybciej zauważam nowe zastosowania dla różnych rzeczy. Muszę przyznać, że jest to podbudowująca świadomość w zestawieniu z tym, jak to wyglądało jakiś czas temu. Wystarczyło teraz, że trzymałem patyczki do mieszania kawy jeden na drugim i przekręciłem jeden, by zobaczyć śmigło i już miałem wizję helikoptera z materiałów, które mam pod ręką.

Wszystkie materiały

Od razu wiedziałem, jakich materiałów chcę użyć, więc czas między pomysłem a rozpoczęciem realizacji był krótki – zebrałem wszystko na biurko i zacząłem ciąć, co trzeba. Na zdjęciu widać więc wszystko, czego użyłem – ścinki korków, które zostały po robieniu szachów (użyłem tylko dwa malutkie kawałeczki, ale wziąłem więcej, jakbym wymyślił jakieś szersze zastosowanie w trakcie tworzenia), dwie zepsute figury szachowe (po lewej pionek, po prawej król), jeden pocięty korek, patyczki do mieszania kawy (tutaj już przecięte) i wykałaczki.

Kawałki śmigła dziurawione szpilką

Zaskoczyły mnie bardzo te patyczki do mieszania kawy, które kilka dni wcześniej zabrałem z kawiarni jednej. Bardzo ładnie i łatwo się je formuje nożyczkami. Zaokrąglenia robione przeze mnie wyglądają prawie jak robione fabrycznie. Z robieniem dziurek było już troszkę gorzej, ale nie pękły za bardzo nigdzie, więc źle nie jest.

Gotowe śmigło

Dla pewności nie robiłem dużych dziurek, więc wykałaczki, które służą jako łączenia musiałem strugać, aby były węższe z jednej strony. Był to największy problem ogólnie, bo zbyt grube się nie mieściły, a zbyt cienkie się łamały. Pierwsza użyta do złączenia śmigła złamała mi się na końcu już, kiedy chciałem je pewniej połączyć z „korpusem”. Pod śmigło dodałem malutki kawałeczek korka, aby odstawało ono od samego helikoptera.

Kawałki korpusu przed połączeniem

Kawałki korków zostawiłem właściwie w takim stanie, w jakim były – jakoś nie chciałem ich kształtować dodatkowo, podoba mi się fakt, że jest to, jak to Aga ujęła, recykling z recyklingu – wykorzystanie zepsutych figur wyciętych z korków. Korpus też połączyłem wykałaczką – niestety w tym wypadku musiałem się martwić już trwałością całej wykałaczki, nie tylko jej krótkiego kawałka. Dla bezpieczeństwa zrobiłem najpierw igłą dziury w korkach, żeby wykałaczka się nie złamała

Skończony helikopter

Myślę, że nie ma się tutaj co więcej rozpisywać, bo w albumie na Picasie są zdjęcia, które mówią same za siebie, gdy już wstępnie omówiłem część, a na filmiku na Youtube można obejrzeć go „dookoła”. Małe śmigiełko powstało dokładnie analogicznie do dużego, poza rozmiarem oczywiście. Płozy powstały z tych samych patyczków, co śmigła, a do korpusu również zostały przyczepione wykałaczkami. Wydaje mi się, że wszystko widać na zdjęciach samych w sobie już, więc na tym skończę.

Miłą świadomością jest fakt, że z trzech korków, dwóch patyczków do mieszania kawy i czterech wykałaczek (jeśli nie liczyć zepsutych oczywiście) można spokojnie zrobić małą zabaweczkę, która może być źródłem radości i uśmiechu. Mnie osobiście cieszył nie tylko fakt robienia helikopterka, ale też i sam fakt jego istnienia już po zrobieniu. Jestem minimalistą i bardzo do mnie trafiają takie malutkie zabawki. Cieszy mnie, że moje „wczucie się” w bawienie się nim mogło też wywołać uśmiech u innych. Fajnie jest być dzieckiem.

Młodość nie jest etapem życia, lecz stanem ducha” – Ullman