Latawiec z wykałaczek – czyli jak nie marzyć

Szkielet wykałaczkowego latawca

Kiedy jest się otwartym na potrzeby innych i dostatecznie uważnie się słucha, można zobaczyć ich marzenia. Można wtedy tez pomóc w ich spełnieniu. Albo przynajmniej pokazać ich namiastkę. Ale nie wszyscy są na to gotowi, a dla niektórych za późno na takie próby.

W planach od jakiegoś czasu mamy zrobienie latawca – przypominamy sobie o tym na chwilę, po czym zapominamy, więc nawet jeszcze nie mamy części. Ten latawiec z wykałaczek powstał właśnie w celu dania Adze chociaż namiastki tego.

Nie pamiętam, od czego właściwie się zaczęło – czy od pomysłu czy od cięcia wykałaczek. Możliwe jednak, że zaczęło się od skrzyżowania dwóch wykałaczek i związania ich. Wtedy najprawdopodobniej zobaczyłem latawiec przez pamięć o tym, że Aga latawiec mieć by bardzo chciała.

Zabawkowe sznureczki

Ogólnie proces tworzenia nie był jakoś wybitnie skomplikowany – do skrzyżowanych wykałaczek przyłożyłem odpowiednio cztery inne, zaznaczyłem nożykiem miejsca, w których nachodzą one na siebie a potem wycinałem odpowiednie rowki.

Jeśli dobrze pamiętam to te wgłębienia wycinałem tylko w tych dokładanych wykałaczkach. Myślę tak, bo robienie ich w skrzyżowanych wykałaczkach mogłoby je zniszczyć łatwo – musiałbym nacinać je od góry i od dołu w tych samych miejscach, wiec łatwo by było je złamać. Ale możliwe ze robiłem nieduże nacięcia też w nich, żeby wszystko lepiej pasowało do siebie – nie mam pewności.
Ogólnie było trochę zręcznościówki przy składaniu tego w całość, jak to zwykle z takimi małymi częściami bywa. Żeby wykałaczki lepiej się ze sobą komponowały jeden koniec dawałem na ten krzyż, a drugi pod. Kiedy w danym miejscu miałem juz w sumie trzy skrzyżowane wykałaczki, wiązałem je.
Pierwotnie użyłem sznureczka, który zabrałem z jakiejś zabawki z Corn Flakesów. Trzymało się to jednak dość luźno, bo sznureczek ten nie był przystosowany do takich zastosowań. Dlatego tez później zastąpiłem go zwykłą czarna nicią.
Trwalsze łączenia dzięki nici

Użycie nici było o tyle dobre, ze mogłem mocniej i dokładniej związać każde złączenie. Jeśli dobrze pamiętam, to aktualnie niewiązany koniec wykałaczki, tymczasowo łączyłem z odpowiednia częścią tych skrzyżowanych przy użyciu tamtego białego sznureczka. Oczywiście tylko, jeżeli ten koniec nie był jeszcze ostatecznie przywiązany. Robiłem to żeby ograniczyć te zręcznościówkę, o której wyżej wspominałem – nie musiałem się martwic ze przywiąże jeden koniec wykałaczki, kiedy będzie źle ułożona. Nie pamiętam, czy od razu na to wpadłem, czy dopiero po kilku próbach mnie oświeciło, ale na pewno trudniej by mi było bez tego.

Materiał przyszyty białą nicią

Kiedy juz „szkielet” był gotowy, mogłem zająć się nakładaniem materiału. Akurat jakiś czas wcześniej zabrałem trochę jakiejś tkaniny z łóżka, które miało zostać wywalone, wiec nie miałem dylematu związanego z wyborem tegoż materiału. Miałem go wystarczająco dużo, żeby nie stresować się, że wytnę za mały/za duży/w ogóle zły fragment, więc na spokojnie mogłem sobie dostosować wymiar w czasie przyszywania go do szkieletu z wykałaczek. Nie pamiętam, jak dokładnie wyglądało dobieranie rozmiaru tej tkaniny, ale to w sumie bez większego znaczenia.

Wierzch skończonego latawca

Efekt końcowy nie nie przyciąga spragnionego wrażeń estetycznych wzroku – pewnie można by powiedzieć, że raczej wręcz przeciwnie. Z tymi „kolcami” na wszystkich czterech rogach mi osobiście przypomina jakiegoś potworka bardziej niż latawiec jak tak patrzę na te zdjęcia. Wahałem się trochę, ale miałem ostatecznie ułamać te ostre końcówki z każdego miejsca, żeby dało się zauważyć, co to jest – jednak w końcu zapomniałem o tym i tak zostało. Ten brązowy gruby rzemyk też nie dodaje mu raczej uroku niestety.

Jakieś nici wokół „krzyża”

Kojarzę, że robiłem przy nim coś jeszcze, ale nie pamiętam co konkretnie – wiem, że było to związane z przeplataniem nici, bo specjalnie nawet zrobiłem sobie „igłę’ króciutką z wykałaczki. Zaczepiłem na niej nić i przeplatałem ją jakoś między wykałaczkami – jak dokładnie i po co? Nie wiem. Na niektórych zdjęciach, które mam w albumie na Picasie widać jakieś nitki wokół wykałaczek, ale po co to, to nie wiem.

O ile ogólna idea dawania ludziom tyle, ile jesteśmy w stanie bez ograniczania się „małością” naszych czynów jest sama w sobie świetna, o tyle nie zawsze można z niej tak po prostu korzystać. Niestety dla niektórych problem ze zrealizowaniem w pełni jakiegoś marzenia z czasem może się przerodzić w żal i frustrację, przez co stworzenie jakiejś namiastki tego marzenia może tej osobie przypomnieć o osobistej klęsce. Taką właśnie klęską bywa czasem niemożność realizacji marzeń. Nawet tych niewielkich. A właściwie zwłaszcza tych – uczucie porażki przy niewielkim wyzwaniu jest cięższe od tego przy większym wyzwaniu.

Coś takiego właśnie miało miejsce w przypadku tego latawca. Aga była juz na tyle zawiedziona niemożnością stworzenia takiego pełnowymiarowego, że to maleństwo zamiast wywołać jakieś pozytywne uczucia kojarzyło jej się z tym właśnie negatywnym faktem. Przekazanie jej wykałaczkowego latawca kojarzy mi się z brakiem jakiejkolwiek większej reakcji – dopiero sporo później dowiedziałem się, jakie na prawdę uczucia wywołał. Przyznam, że sądziłem, że brak entuzjazmu wynikał po prostu z tego, że to za mało, albo ze średnich wrażeń estetycznych.

Co można zrobić w sytuacji, kiedy obdarowywana przez nas kawałkiem marzenia osoba należy do tych wcześniej opisanych „frustratów”? Wydaje mi się, że najlepszym wyjściem jest pokazanie tej osobie prawdziwego sensu marzeń, który z własnego pozwolenia zatraca, pogrążając się w żalu przez odwlekające się spełnienie któregoś z nich. Jeżeli czegoś na prawdę pragniesz, to nie czekaj, aż się stanie, aż się zrobi, aż się ułoży i przypomni o sobie – musisz zacząć działać, bo bez tego nawet najdrobniejsze marzenia będą czekać na realizację latami. A wystarczy raz zebrać się w sobie, rozważyć wszystko, co trzeba, zaplanować, przygotować się i dążyć wytrwale do realizacji swoich celów. Ale trzeba zrobić ten jeden, najcięższy krok – przestać się pogrążać. Warto. Wtedy nawet takie minimalne ułamki marzeń będą dawać radość i motywować do dalszego kroczenia po drodze do ich pełnej realizacji.

Cokolwiek zamierzasz zrobić, o czymkolwiek marzysz, zacznij działać. Śmiałość zawiera w sobie geniusz, siłę i magię.” – Johann Wolfgang Goethe

„Kto gotuje te ratatuje?!” – znaczy kawałek o prezentach

Taki mały szczurek, a jaki ułożony
Strasznie nie lubię tego uczucia, kiedy mam świadomość wielu rzeczy w ten czy inny sposób obowiązkowych do zrobienia, kiedy chcę zrobić coś przyjemnego. Zazwyczaj kończy się tak, że ani nie zabieram się za to, co robić muszę, ani nie mam sumienia zabrać się za to, co robić bym chciał, bo myślę o tym, jak bardzo bym chciał robić to coś fajniejszego. Ostatnio przez pracę nie miałem sumienia nic tutaj opisać, ale na szczęście obowiązkowe rzeczy załatwiłem, więc mogę opisać prosty, a niby „złożony” prezent dla Agi.

Cieszę się, że udało mi się uchronić od standardowego toku zdarzeń, jaki opisałem powyżej – frustrujące jest takie blokowanie się obowiązkami, za które i tak się nie udaje zabrać. Cieszę się również z tego, że w międzyczasie udało mi się wydzielić dłuższą chwilę na dokończenie prezentu dla Agi, który zacząłem robić 5. grudnia – układanki, której wszystkie zdjęcia znajdziecie tutaj.

Wycięta i ułożona układanka

Jest to pomysł, który powstał właściwie dobre kilka miesięcy temu, nie pamiętam dokładnie kiedy. Byliśmy wtedy w sklepie, przy dziale z zabawkami, grami, układankami i podobnymi* – Aga zobaczyła układankę z jakąś sceną z bajki „Ratatuj”, którą to bajkę uwielbia, po czym zaczęła się faktem tej układanki zachwycać, jak tylko widziała szczurka na niej. Z tego, co pamiętam, to od razu w myślach dodałem układankę z jakąś sceną z tej bajki do planowanych „projektów”.

Jakoś tak jednak wyszło, że o tym pomyśle w efekcie zapomniałem, a ostatecznie przypomniał mi o nim fakt Mikołajek. Ogólnie nie przepadam za takimi okazjami na dawanie prezentów, bo wielu ludzi automatycznie oczekuje, że coś dostanie i są smutni (lub gorzej) przez to, że jednak nikt im nic nie dał. Prezenty można dawać każdego dnia, bez jakiejkolwiek okazji. A jeśli fakt istnienia specjalnej okazji jest dla konieczny dla kogoś, to zawsze można go stworzyć – bardzo pozytywnie wspominam fakt, że kumpel z liceum dał komuś coś „z okazji poniedziałku”.

Początek wycinania elementów

Siedziałem akurat z Agą, kiedy przypomniał mi się ten pomysł i postanowiłem go w końcu wprowadzić w życie. Przyznałem się, że chcę coś zrobić, bo musiałem upewnić się, że nie zobaczy ona nic, czego zobaczyć nie powinna. Musiałem najpierw znaleźć odpowiedni obrazek, a następnie go wydrukować. Oczywiście potem trzeba było to nakleić na tekturę, więc bardzo się ucieszyłem, że trzymanie od kilku lat między teczkami twardej tektury z jakiejś koszuli opłaciło się.

Niestety pierwsze problemy pojawiły się już w momencie naklejania obrazka. Tak dawno nie korzystałem z kleju takiego białego, szkolnego, że nie kojarzyłem, że to się tak ciężko rozprowadza (albo po prostu na taki trafiłem). Problem był taki, że wyszło to już po posmarowaniu wstępnie sporej części obrazka, a klej zaczynał już zasychać, więc nie było czasu na poprawianie dokładne. Dlatego też niektóre kawałki się trochę rozdwajają niestety.

Najpierw siatka, potem złączenia

Po złączeniu tych dwóch elementów i wycięciu z tektury prostokąta rozmiaru A4 mogłem narysować siatkę na tyle przyszłej układanki. Pomyślałem, że najlepiej, jak najpierw ogólnie narysuję „mniej-więcej” równe prostokąty, a potem dopiero jak mi ręka pójdzie, tak się narysuje wcięcia na złączenia. Po zrobieniu całej siatki i narysowaniu kilku złączeń postanowiłem już zacząć wycinać, aby zobaczyć, jak to wychodzi. Niestety w tym momencie napotkałem kolejne utrudnienia, tym razem już bardziej uciążliwe.

Dość spora część wycięta

Jak się okazało, nożyczki normalnych rozmiarów były za duże do takiej zabawy, a nożyczki do paznokci potwornie ciężko sobie radziły. Problem wynikał z twardości tektury i nikłego miejsca na same nożyczki przy wycinaniu kawałków dookoła. Przez to niektóre kawałki wyszły dość mocno „wymęczone”, niektóre nawet zahaczyłem trochę końcówką nożyczek i lekko „punktowo” zniszczyłem. Z tego też powodu w wielu miejscach nie sugerowałem się narysowanymi wcześniej liniami, a swobodą ruchu.

Po wycięciu kilku kawałków stwierdziłem, że męczenie tego, żeby skończyć na poniedziałek, czyli Mikołajki, nie ma najmniejszego sensu. Co innego, gdybym siedział sobie sam. Dlatego też w zaistniałej sytuacji schowałem wszystko do plecaka, żeby móc w każdej chwili kontynuować, po czym wróciłem do Agi. Ogólnie chwilę wcześniej niezłą wpadkę bym zaliczył – dawałem Adze laptopa, a na nim miałem otwarty obrazek, który drukowałem. Na szczęście powiedziałem jej wcześniej o tym, że będę coś drukował, więc sama zapytała, czy nie ma na laptopie nic, co by mogło zepsuć niespodziankę, dzięki czemu wyłączyłem podgląd obrazka.

Wszystkie 77 kawałków wyciętych

Pozostałe kawałki wycinałem w sumie na raty trochę – chwilę siedząc w domu, chwilę siedząc w pizzerii na akademikach. Ale nie wyciąłem wtedy za dużo, bo męczące to było. Dopiero kilka dni później, kiedy wiedziałem, że następnego dnia mam się widzieć z Agą, postanowiłem wygospodarować trochę czasu, żeby to dokończyć. Siadłem na jakąś godzinkę i wyciąłem wszystko do końca. Ogółem wyszło 77 elementów – w sumie jakoś nie myślałem o ich ilości, kiedy rysowałem siatkę.

Porównywanie do oryginału

Zaraz po wycięciu całości postanowiłem sprawdzić, czy da się właściwie bezproblemowo złożyć tę układankę. Wydzieliłem sobie charakterystyczne elementy i od nich zacząłem. Oczywiście na pierwszy ogień poszedł sam Remy, co widać na pierwszym zdjęciu w tym wpisie. Potem zająłem się samochodem i krawędziami, resztę już składałem na podstawie podobieństwa kolorystycznego do już złożonych elementów, bądź na podstawie charakterystycznych kształtów złączeń.

Złożona układanka

Po dłuższej chwili miałem przed sobą zrekonstruowaną układankę, która od zwykłego wydrukowanego obrazka różniła się głównie widocznymi śladami nożyczek przy krawędziach elementów (jaśniejsze miejsca, zdarty lekko papier) i swoistą „niedwuwymiarowością” (no, krzywo było trochę przez powyginane kawałki). Dla zmniejszenia wygięcia elementów w niektórych miejscach zostawiłem na noc całą układankę przygniecioną encyklopedią PWN (w sumie jedyne, do czego mi się ona od paru lat przydaje), kilkoma komiksami i jakimiś starymi gazetami z papierowymi modelami samolotów. W sumie ciężko mi ocenić skuteczność tej metody – na pewno nie wyprostowała całkiem.

Następnego dnia (jeśli pamięć mnie nie myli w kwestii dat) zwinąłem cały obrazek i wsunąłem go do takiego tekturowej „rolki” o niedużej średnicy, a wszystkie kawałki wrzuciłem do podobnej rolki, ale o większej średnicy. Tę większą dodatkowo zatkałem z obu stron. Miałem w planach zrobienie jakiegoś bardziej wymyślnego opakowania, ale co chwilę zmieniała się godzina, o której miałem wyjść, więc w efekcie musiałem na ostatnią chwilę improwizować. Te dwie rolki później owinąłem papierem ozdobnym i zakleiłem.

Co na to wszystko Aga? Niesamowicie ucieszyła się, kiedy zobaczyła, że ma wydrukowany obrazek ze swoim ulubionym szczurkiem i praktycznie od razu przykleiła go sobie na ścianę. Układanka też ją bardzo ucieszyła, ale z braku czasu nie miała jej w sumie jeszcze kiedy ułożyć nawet.

Zadziwiające jest, jak niewiele wystarczy, żeby dać komuś uśmiech – wystarczy znać tę osobę. Wtedy może się okazać, że nie jest potrzebny żaden wymyślny, czy drogi prezent, żeby ją ucieszyć. Nie można dać się wkręcić w nagonkę, jaką większość firm i ludzi robi dookoła obdarowywania się nawzajem. Firmy wmawiają Ci, co chcesz kupić, ludzie dookoła tłumaczą, co wypada, a co nie i przy tym wszystkim jeszcze przekonują do udawania, że kolejny krawat w tym roku jest tym, o czym właśnie marzyłeś.

Nie można pozwolić, żeby dawanie komuś prezentu straciło kompletnie swój prawdziwy sens, czyli dawanie radości. Nie muszę kupować skarpet na Mikołajki, ani krwistoczerwonych róż na Walentynki. Ba, nie muszę nic kupować, ani w ogóle robić. Ani nie potrzebuję Walentynek, żeby dać Adze kwiaty. Nikt tego nie potrzebuje – niestety wiele osób sobie i innym wytrwale wmawia, że to wszystko jest potrzebne tak, jak nam to ładnie uszyły odpowiednie osoby. Idealny sposób, by unieszczęśliwić siebie i innych.

Jeśli myśl o zbliżającym się „terminie” wręczenia komuś prezentu was stresuje, to najprawdopodobniej znaczy, że już jest coś nie tak. Jeżeli macie denerwować się tym, że ktoś na pewno oczekuje prezentu, to lepiej dajcie spokój, albo się ogarnijcie – obdarowywanie bez szczerej chęci i radości nie ma najmniejszego sensu.  Szczęście innych ludzi jest na wyciągnięcie naszej ręki – wystarczy chcieć po nie sięgnąć i wręczyć odpowiedniej osobie. Sam się przekonałem wiele razy, jak np. teraz, że aby dać komuś radość często wystarczy wiele mniej, niż nam się wydaje.

* – chyba najwspanialsze, co może być w sklepie jak dla mnie. Sam siebie zadziwiam, że mogę kilkadziesiąt razy chodzić po tym samym dziale zabawkowym, a wciąż mi to sprawia radość

Gdy się zobaczyło tylko piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi.” – Albert Camus
 

Rycerz z aluminium – takiego to tylko ze świecą szukać

Tytułowy zakuty łeb

Lubię, kiedy okazuje się, że dobrze zrobiłem, zostawiając coś „zużytego” kierując się moim standardowym rozumowaniem z cyklu „może się przydać”. Tak też było w przypadku aluminiowego rycerza stworzonego w całości z denek z tealightów, którego chciałbym wam tutaj przedstawić. W albumie na Picasie znajdziecie wszystkie zdjęcia, a na moim koncie na YouTube filmik pokazujący wyżej wymienionego rycerza.

Tealighty w sporej ilości

Cóż, na wstępie pasuje wyjaśnić na wszelki wypadek, czym są tealighty. Są to małe, okrągłe świeczki, zwane w Polsce też podgrzewaczami. Sądzę, że po spojrzeniu na zdjęcie po prawej już każdy wie, o czym mowa, bo chyba ciężko o kogoś, kto by nie widział ich nigdy. Przyznam, że sam kiedyś nie wiedziałem, że to w ogóle ma jakąś specjalną nazwę i byłem zdziwiony, kiedy ktoś nazwał to tealightem.

Miło się złożyło, bo stosunkowo niedawno wszedłem w posiadanie paczki 100 sztuk takich, a 20 z nich jest już nawet całkiem wypalonych.

Zrobić coś z tych „denek” miałem zamiar już kilka dni wcześniej, ale był to zamiar wielce niesprecyzowany – pomyślałem po prostu „zrobię coś z tego”, bez żadnej konkretnej idei. Nie miałem niestety zbytnio czasu, żeby się tym pobawić. Jest to sytuacja, której bardzo nie lubię, bo żal mi straconej potencjalnej szansy na zrobienie czegoś ciekawego. Oczywiście nie sprawia mi to jakiegoś potwornego zawodu, bo wtedy mijałoby się to z celem – bezsensem byłoby, gdyby myślenie o tworzeniu czegoś wywoływało, nawet pośrednio, jakieś negatywne uczucia.

Zdjęcie zrobione zaraz po premierze

Tak więc w poniedziałek wieczorem, Aga postanowiła zrobić mi bransoletkę, a ja uznałem to za świetny moment, by zostawić rzeczy na uczelnię i zrobić Adze coś z tealightów.

Był to jeden z momentów, kiedy siadałem do tworzenia z materiałem, a bez pomysłu, więc chwilę mi zajęło, zanim wpadłem na cokolwiek sensownego. Przez chwilę myślałem o koniku, ale jakoś nie byłem przekonany do tego pomysłu.

Zacząłem więc zastanawiać się, jakie wygięcia są właściwie możliwe bez większego trudu i zacząłem testować różne możliwości. Wygiąłem na różne sposoby po kolei cztery denka i szukałem w powstałych kształtach czegoś, czego oczekiwałem. Dwa pierwsze niestety nie reprezentowały sobą niczego inspirującego. Dopiero dwa kolejne ruszyły cały proces tworzenia.

Widać zagięcia nóg

Pierwsze denko, które pełni w tym momencie rolę korpusu, potraktowałem „delikatnie” – bez przekombinowywania po prostu zgiąłem ściankę do środka symetrycznie tak, by krawędź ścianki dotykała siebie samej na środku podstawki. Przypominało to trochę usta, ale nie tego szukałem.

Żal mi było kombinowac dalej na tym denku, więc wziąłem kolejne – zacząłem identycznie, ale dodatkowo postanowiłem zagiąć to, co teraz było po bokach także symetrycznie w stronę środka. Po chwili kombinowania wyszło coś, co teraz jest nogą rycerza – czubek, który się wcześniej zrobił zawinąłem trochę do góry, co zaczęło wyglądać mi właśnie jak metalowy rycerski but.

Tak też zrodziła się idea zrobienia rycerza. Poszedłem za ciosem i po chwili miałem już obie nogi zrobione. Nie pamiętam, czy zaraz po tym zacząłem myśleć nad sposobem połączenia, czy najpierw zrobiłem hełm, ale obie rzeczy są banalnie proste. Konieczność połączenia nóg z korpusem załatwiłem robiąc dwie dziurki w korpusie – niestety trochę krzywo. Hełm zaś zacząłem identycznie, jak korpus, a następnie zagiąłem „szpiczaste” końce do tyłu, przez co hełm nasuwa się na szpic u góry korpusu i trzyma się tak.

Prezentuj broń!

W tym momencie zrobiłem trochę wbrew logicznej kolejności – zacząłem od miecza i tarczy, ręce zostawiłem na potem. Miecz zacząłem podobnie do nóg, ale z tą różnicą, że drugie zagięcie boków tutaj zrobiłem do tyłu, nie ponownie do przodu. Potem zgniotłem palcami dół miecza, by zrobić rękojeść i naciąłem małe paseczki denka tuż nad tym, co chwilę wcześniej gniotłem, aby wyprostować te paski, by miecz przypominał te najczęściej widywane.

Tarczę natomiast zrobiłem inaczej – ścianki zginałem do środka z czterech stron po równo, ale tak, by nie naruszyć samej okrągłej podstawy zbytnio. Dzięki temu tarcza pozostała prawie okrągła, a od środka miała miejsce na wsunięcie „dłoni” pod ściankę w celu utrzymania jej w ręce.

Rąk nie widać zbyt dobrze na zdjęciach, ale do nich ogólnie najmniej się przykładałem – w sumie właśnie sobie uświadomiłem, że nie pamiętam, jak dokładnie po kolei zaginałem denka, by je zrobić. Wynika to z tego, że o rękach myślałem jako łącznikach broni i tarczy z korpusem, nie jako częściach ciała, które muszą jakoś konkretnie wyglądać. Idea była taka, by były one po prostu w miarę wąskie i utrzymywały oręże. Ręka trzymająca miecz ma „dłoń” zagiętą na rękojeści, a druga dłoń jest wsunięta między przód tarczy, a boczną ściankę denka, która jest teraz z tyłu. Połączenia z korpusem natomiast wykonałem analogicznie do przypadku z nogami.

Widok z tyłu przed
dodaniem szpilek

Niestety lekkie szturchnięcie rycerza sprawiało, że rozpadał się – dziury w korpusie nie zapewniały trwałości. Dlatego później przebiłem szpilkami miejsca, gdzie ręce i nogi są wsunięte w korpus, po czym szpilki te zagiąłem z tyłu.

Miałem przy tym trochę roboty, bo palce mnie bolały trochę od wciskania szpilek w denka, a nie miałem za bardzo czym sobie pomóc. Problem też miałem z zagięciem ich na plecach rycerza – bałem się, żeby nie zniszczyć denek.

Hełm jest bez większego ścisku osadzony na korpusie, ale nie spada łatwo. Dłoń na mieczu postanowiłem zagnieść kombinerkami, żeby nie wypadał on. Przy tarczy musiałem się posłużyć palcami, bo ciężko było kombinerkami operować, ale dało radę i się trzyma dobrze.

Kiedy po złożeniu wszystkich części razem jeszcze przed dodaniem szpilek i po postawieniu go w widocznym miejscu poszedłem po Agę, nie byłem pewien, czy rycerz się jej spodoba. Powiem szczerze, że byłem nawet przekonany, że ucieszy się z tego, że coś dla niej zrobiłem, ale rycerza uzna za conajmniej nieestetycznego. Dlatego też jej radość i wyrazy podziwu dla mojego nowego stworka przeszły moje jakiekolwiek oczekiwania. Bardzo się ucieszyłem, że mój nowy pomysł do niej tak bardzo trafił. Niestety jego stopy nie są nazbyt stabilne i zastanawiałem się nad dorobieniem jakiejś podstawki, ale boję się, że zniszczę jego obecny urok, a on i tak będzie się przewracał.

Przy tworzeniu starałem się wykonywać główne zagięcia części tak, żeby dało się to powtórzyć – chętnie nauczę kogoś robić takiego rycerzyka. Będę tylko musiał przypomnieć sobie, jak zrobiłem ręce, ale sądzę, że jak będę robił drugiego, to w trakcie sobie przypomnę. Uwielbiam dzielić się swoimi pomysłami – zwłaszcza, jeśli wiem, że ktoś może dać komuś innemu uśmiech robiąc coś inspirowanego moimi wytworami. Ale o tym kiedy indziej.

Aby coś wynaleźć wystarczy odrobina wyobraźni i sterta złomu.” – Thomas Edison

Pingwinek, czyli o przełamywaniu lodów

Spinaczowy pingwinek

Bywają często momenty, kiedy nie można czekać, kiedy nie można się zastanawiać. Ale nieczęsto o tym pamiętam – wiele razy pozwalałem sobie zapominać o konsekwencjach. Ale dla kogoś można zrobić więcej niż dla siebie. Można przełamać lody własnych ograniczeń. To podejście zrodziło ponad rok temu mój pierwszy spinaczowy twór – Pingwinka. Jak widać na zdjęciach i w komentarzach do filmiku na YouTube, nie zawsze widać, czym ten drucik jest. Ale wystarczy odrobina wyobraźni, by go ożywić.

Nie pamiętam dokładnego tła historycznego powstania Pingwinka, ale nie jest ono właściwie tutaj potrzebne. Wystarczy, że pamiętam o tym, że było to przy jakiejś ciężkiej sytuacji z Agą związaną z brakiem kreatywności i brakiem odpowiednich możliwości rozwijania jej. Problem polegał na braku inicjatywy w tej kwestii z obu stron i smutku Agi. To ostatnie oznaczało, że nie można sytuacji pozostawić samej sobie – nie można zostawiać osoby smutnej i zawiedzionej na pastwę tego pogrążającego uczucia nawet, jeśli wydaje się, że nie jest to bardzo wielka krzywda dla tej osoby.
Od zawsze chyba miałem problem z kreatywnością. Ale nie tak ogólnie, bo pod natchnieniem od dziecka zdarzały mi się światłe pomysły, jeśli można to tak ogólnie ująć. Jednak potwornym problemem dla mnie niejednokrotnie było to, że nie potrafię być kreatywny „na zawołanie”. Tak, jak pisałem niedawno, wiele razy blokowałem się na etapie, w którym potrzebna była konkretna pomysłowa inicjatywa odpowiednia do danej sytuacji. Jeśli musiałem coś wymyślić, to było ciężko, bo sama świadomość tej konieczności stawała się blokadą psychiczną. Taka ironia losu – nie mogę nic zrobić, bo czuję, że muszę.

Przodownik artystyczny wyginania

Do momentu, kiedy konsekwencje braku działania, lub jego opóźnienia dotykają tylko mnie, to da się to zaakceptować. W końcu poradzę sobie jakoś, powkurzam się na siebie, ale jakoś to pójdzie dalej. Jednak kiedy moja niemoc ma się odbić na kimś jeszcze, to już nie jest tak kolorowo. W takich sytuacjach staram się zrobić cokolwiek, żeby nie pociągnąć kogoś za sobą swoją słabością. Nieprzyjemna jest bowiem świadomość obciążania kogoś przez własne problemy.

Zdarzyły się też sytuacje, kiedy moja niemoc nie tyle mogła kogoś ze mną pociągnąć w dół, ale mogła nie pomóc tej osobie ruszyć się w górę. A to jest już powód, by z nią zawalczyć. W różnych momentach może się to różnie objawiać. Nie pamiętam wszystkich tego typu sytuacji, kiedy udało mi się odpowiednia zareagować i przemóc własne słabości dla kogoś. Nie wiem, czy było ich dużo, czy mało, czy były jakieś bardzo istotne dla mnie lub dla innej osoby, czy nie. Wiem jednak, że w takiej właśnie sytuacji powstał Pingwinek – czułem, że muszę zrobić coś kreatywnego, aby uratować atmosferę.

Pingwinek przy serduszku

Dlatego szybko rzuciłem okiem na pokój, by pochłonąć wzrokiem wszystko, co może mnie w jakikolwiek sposób natchnąć, zainspirować. Potrzebowałem idei i materiałów, bo na to też nie miałem pomysłu. Ale przekonałem samego siebie, że po prostu muszę coś znaleźć, że nie mogę pozwolić takiemu stanowi rzeczy trwać ani chwili dłużej. Była to ciężka świadomość, bo wiedziałem, że nie mam aktualnie jakichś specjalnie artystyczno-majsterkowych rzeczy.

Po kilkunastu może sekundach zobaczyłem na biurku spinacz do papieru. Natychmiast stwierdziłem, że materiał już mam, chociaż nie mam jeszcze w ogóle pojęcia, co z niego mogę sensownego zrobić. Wiedziałem jednak, że nie mogę czekać na pomysł – dlatego wziąłem go do rąk i zacząłem delikatnie wyginać, żeby samemu się natchnąć. Po jednym większym zagięciu dotarło do mnie, co mogę zrobić. Nie było potrzebne wiele zagięć, by ze spinacza zrobić to, co od tamtej pory nazywam Pingwinkiem. Tak na prawdę to było coś, co zwiększało wartość tego metalowego stworka – w końcu celem mojej „wymuszonej” kreatywności było uświadomienie Adze, że wcale nie jest potrzebny wielki pomysł, ani specjalne materiały, by zrobić coś niezwykłego.

Udowodniłem wtedy zarówno jej, jak i sobie, że kluczem do kreatywnie spędzonego czasu nie musi być żaden suchy pomysł – najistotniejsze tutaj jest, by chcieć z całego serca coś zrobić. Nie wystarczy myśleć o tym, że chce się coś zrobić – trzeba po prostu zacząć coś robić. Reszta sama pójdzie, jeśli na prawdę włoży się w to serce. Warto zburzyć mury własnych ograniczeń, by pomóc komuś. Można też przy okazji zrobić coś świetnego dla siebie samego – Pingwinek zapoczątkował różne twory z nietypowych materiałów, więc znaczy on dla mnie bardzo dużo.

Jeśli ktoś ma siłę zwyciężania samego siebie, może wierzyć, że urodził się do wielkich rzeczy.” – Massillon

Poszerzanie granic, czyli o tworzeniu siebie

Serduszko na stojaczku
Niejednokrotnie blokował mnie teoretyczny brak możliwości, wynikający zazwyczaj z ograniczenia własnej wyobraźni przez narzucenie sobie konkretnego schematu działania. Postanowiłem jednak poszerzać granice własnych możliwości, własnymi dłońmi od podstaw kształtować rzeczywistość. Trzeba zejść do źródła, żeby zrozumieć i naprawić siebie – można wtedy znaleźć coś więcej. Można zobaczyć, jak łatwo jesteśmy w stanie tworzyć samych siebie tworząc coś innego.

Wystarczy zatrzymać się z myślą „potrzebuję pomysłu, inspiracji”, żeby przez długi czas nie ruszyć się z miejsca. Nie wystarczy niestety po prostu szukać inspiracji, aby ja znaleźć. Niejednokrotnie trzeba osobiście ja stworzyć, dać sobie samemu szanse. Wiem z doświadczenia, jak łatwo zatrzymać się na etapie braku natchnienia by cos zrobić. Sam wiele rzeczy w życiu sobie w ten sposób utrudniłem. Zadziwiające jak często pozwalamy sobie ograniczać się.

Wiele razy próbując komuś przekazać jakiś pozytyw, jakąś rade, czy starając się przedstawić konkretny sposób myślenia równie konkretnymi przykładami uświadamiam sobie rożne rzeczy związane z tym, co mowie. Próbując dzielić się sobą, by komuś pomoc mimochodem tez sam cos odkrywam. Niezwykle uczucie dające poczucie jeszcze większego sensu w tym, co robię. Podobnie zaczyna być z tym blogiem.

Jakieś dwa tygodnie temu, gdy byłem u Agi, ona robiła drobne porządki. Miała m.in. zamiar wyrzucić puste opakowanie po Aspirinie. Zawsze mi się podobają rożne ciekawe rozwiązania, tak wiec i to pudełko zamykane „na zakładkę”, ze tak powiem, zainteresowało mnie. Wziąłem je wiec do rak, zacząłem obracać i myśleć – myśleć nad jego nowym przeznaczeniem.

Postanowiłem sobie w pewnym momencie, ze nie zrezygnuje mimo chwilowego braku pomysłów. Rozkleiłem je i wyprostowałem, po czym zginałem rożnie wzdłuż oryginalnych zagięć szukając kształtu, który mnie zainspiruje. Zajęło mi to kilka minut, ale znalazłem. Zrobiłem kilka dodatkowych zagięć, aby doprowadzić tekturę do formy najbliższej temu, co zobaczyłem chwile wcześniej.

Świnka skarbonka

I tak oto z pudelka po Aspirinie i dwóch spinaczy powstała świnka. Wąska i dość długa poprzeczna dziura na jej zadku zasugerowała mi jej pełne imię – świnka skarbonka. Na filmiku widać jej zastosowanie w tej branży.

Spinacze trzymają od dołu zagiętą tekturę razem – jeden na brzuchu, jeden w pyszczku. Uszy ma przekomiczne. Jak dobrze, że był ten dodatkowy kawałek tektury podklejony tam.

Jeżeli włoży się w coś serce to można osiągnąć o wiele więcej niż by się mogło zaplanować. Każdy najmniejszy ruch, idea, czy inspiracja na którą sobie pozwalamy daje nam tworzyć własną nieśmiertelność. Tworząc co możemy również tworzyć siebie – wystarczy potrafić odnaleźć siebie w tym, co chce się zrobić. Może to brzmieć śmiesznie, gdy nawiązuje się w jakiś sposób do prośka zrobionego z pudełka po tabletkach, ale żadna okazja nie jest złą okazją, by kreować siebie. Nawiązuję jednak także do innego swego tworu, o bardziej reprezentacyjnym wyglądzie.

Kilka dni po stworzeniu świnki ponownie jechałem do Agi. Siedząc już w autobusie poczułem w kieszeni stare, rozłożone częściowo spinacze, które wziąłem na wypadek gdybym wpadł na zrobienie czegoś. Większość z nich najprawdopodobniej służyło mi dawniej do otwierania napędu CD w komputerze, gdy ten był wyłączony (w większości chyba napędów jest taka dziurka, która do tego służy). Miałem świadomość, że mam jakieś 5-10 minut, więc mogę coś spróbować z nich zrobić.

Wiedziałem, że jak będę się zastanawiał, co zrobić, żeby było warte uwagi, to skończy się tak, że nie zrobię nic. Niejeden raz tak było – miałem wielkie chęci, ale nie miałem pomysłu, aby je wprowadzić w życie. Dlatego teraz nie pozwoliłem sobie czekać, zacząłem wyginać spinacz w pierwszy kształt, jaki mi do głowy przyszedł – serduszko. Niestety wziąłem akurat taki, który już był trochę powyginany w jednym miejscu, jak się okazało, więc zmęczenie materiału zrobiło swoje i drucik się ułamał. Szybko więc zacząłem robić ten sam kształt na kolejnym, mniej wymęczonym. Kończyłem już idąc z autobusu do mieszkania. Aga ucieszyła się, kiedy zobaczyła to serduszko.

Serduszko w towarzystwie Idefixa

Stwierdziłem jednak, że jestem w stanie zrobić więcej. Natchnął mnie sposób, w jaki był wygięty inny spinacz, który ze sobą miałem. Zasugerował mi on zrobienie „stojaczka” na serduszko, na którym to ono sobie będzie wisieć i się delikatnie bujać. Widziałem to jako wieszaczek o dwóch prostych „nogach” wtedy, jednak po chwili zobaczyłem lepszą wizję, którą z czasem wprowadzałem w życie – złączenie dwóch ramion poprzez przeplatanie ich. Napisałem „z czasem”, bo chwilę mi to zajęło – musiałem bowiem w trakcie zginania improwizować.

Ten stojaczek dla serduszka robiłem, kiedy Aga leżała i odpoczywała. Nie chciałem czekać, aż będę mógł to dorabiać w tajemnicy, żeby była niespodzianka całkowita – wolałem poprosić po prostu, żeby nie patrzyła. Po skręceniu tego okazało się, że będę musiał dodać jeszcze jeden spinacz, bo końcówki „trzonka” nie są w stanie utrzymać całej konstrukcji. Wtedy dodałem jako podstawkę ten spinacz, który mi się ułamał trochę na samym początku, o czym wspominałem. Z tego też powodu automatycznie podstawka także uzyskała kształt serduszka, niestety już nie tak ładnego, jak to „główne”.

Serduszkowe drzewko

Kiedy więc otworzyła oczy po tym, jak skończyłem już, była bardzo ucieszona. Stwierdziła, że poskręcane druciki przypominają trochę takie drzewko, więc stwierdziliśmy, że jest to serduszkowe drzewko. Miło bardzo, bo oboje jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego.

Wiszące serduszko ma trochę swobody, więc się może trochę bujać, co widać na filmiku. Można tam także zobaczyć ogólnie, jak wygląda z różnych perspektyw. Pojedyncze zdjęcia można zobaczyć, jak zwykle, na Picasie.

Wychodzi na to, ze każdy czyn nie tylko zbliża nas do zamierzonego celu, ale także pozwala nam skrystalizować idee tego celu. Pozwala to stwierdzić ze nie zawsze warto wszystko najpierw planować i obmyślać. Warto zaufać sobie. Warto zrobić krok dalej, żeby zrozumieć lepiej gdzie się idzie. Dzięki temu każdy kolejny czyn może ewoluować i stawać się czymś o wiele więcej niż by na to pozwalał jakiś odgórny plan. W każdym czynie możemy korzystać z kolejnych doświadczeń i przemyśleń.

Ważne jednak jest, aby potrafić wyciągnąć poprawne wnioski. Zarówno z sukcesów, jak i z porażek. Trzeba wiedzieć na ile dany sukces był nasza zasługą i na ile dana porażka nie była z naszej winy. Bez tego nie można świadomie poprawiać błędów z przeszłości, czy sprzed chwili nawet i ciężej iść dalej w kształtowaniu siebie przez tworzenie czegokolwiek.

Jedyna godna rzecz na świecie: twórczość. A szczyt twórczości to tworzenie siebie” – Leopold Staff

PS. Niestety post ten wyszedł trochę niespójny chyba i  trochę rozwleczony, bo pisałem go przez jakieś dwa tygodnie w sumie chyba, przy czym najpierw na telefonie powstał zarys samej idei przekazu i tekst oderwany od konkretnych przykładów, a dopiero później dopisywałem na komputerze „wnętrze”. Mam nadzieję, że mimo wszystko znośnie się czytało.

Ryba wpływa na wszystko – czyli o paradoksie idealizmu słów kilka

Karpik – bohater tytułowy tej opowieści
Niesamowita jest świadomość mocy, jaką może mieć jedna chwila, jeden impuls. Z pewnych powodów kiedyś na urodziny chciałem zrobić Adze, swojej dziewczynie, pluszaka-karpika. Historia karpia jako pewnego symbolu dla nas jest długa i nieistotna w tym momencie, więc ją pominę. Jednak sama historia powstania tego, kochanego przez Agę, Karpika jest warta wspomnienia – historia paradoksu dążenia do ideału. I jego eskalacji przebiegającej z czasem. Będzie to historyjka z morałem. Tak sądzę.

Galeria zdjęć rybki jest dostępna w albumie na Picasie, na YouTube można zobaczyć filmik prezentujący ją w pełni. Można zobaczyć nawet ten mniej reprezentatywny profil i umiejętności pływackie.

Dwa lata temu, jakoś dwa miesiące przed urodzinami Agi postanowiłem zrobić dla niej maskotkę – karpia. Bardzo mi zależało, żeby był dopracowany w każdym detalu – miał bezapelacyjnie wyglądać rybopodobnie i planowo miał być pomarańczowo-czarny (symbolikę kolorów również pominę). Zacząłem więc rozglądać się za materiałami wartymi wykorzystania. Starałem się przemyśleć wszystko zanim będę już na etapie samego tworzenia. Niestety okazało się, że jest za dużo rzeczy, przez które nie byłem pewien, czy ta maskotka wyjdzie chociaż trochę podobna do ideału, który miałem w myślach. A to niepewność, czy w tych kolorach na pewno będzie dobrze, a to brak źródeł materiałów, które by spełniały moje oczekiwania, a to brak przekonania w kwestii sposobu umieszczenia oczu i jakieś inne rzeczy, których już nie pamiętam.

I tak oto minęły urodziny bez zaplanowanej rybki. I tak też mijały kolejne miesiące – większość czasu nie pamiętałem o tym pomysłe, a gdy pryzpominałem sobie o nim trzymały mnie wciąż te same niepewności. I tak też minął rok i też kolejne urodziny. Wspomniałem Adze na początku, że mam w planach małą niespodziankę dla niej. Niestety wraz z mijającym czasem wzrastała presja, jaką sam sobie wytwarzałem. W końcu naturalne jest chyba, że jeśli oczekuje się na coś długo to automatycznie oczekuje się od tego czegoś więcej niż od czegoś, co powstało z dnia na dzień niespodziewanie. Tak więc wytworzyłem sobie takie własne małe perpetum mobile – im bardziej ze strachu przed niepowodzeniem odwlekałem próby zebrania się i stworzenia tego, co zaplanowałem, tym bardziej bałem się, że nie spełni to (być może) narastających oczekiwań Agi, jak i moich własnych. Taka moja mała paranoja – a przecież chciałem dobrze.

Pod koniec sierpnia Aga dowiedziała się, że ktoś jej zaplanował wyjazd na koniec wakacji. Do Maroka. Dosłownie z dnia na dzień obydwoje poznaliśmy datę tego wyjazdu. Gdy Aga u siebie w domu pakowała się na wyjazd, który miał być następnego dnia, ja u siebie, grając w szachy z bratem, myślałem nad tym, co mogę jej dać – szukałem w myślach małego generatora ciepła, któremu nie straszne kilometry, oceany i strefy czasowe.

I wtedy przestało być ważne to, że się boję, że coś się nie uda, że minęło już tyle czasu od powstania pomysłu, że ryby nie latają. Nagle ważna była idea – dać trochę ciepła. Z tą ideą w sercu i w myślach spędziłem noc na szyciu Karpika z polarowej części kaptura z kurtki. Nie miałem pojęcia, czy dobrze zszyję, czy dobrze wytnę kształt, czy dobrze zrobię oczy – nie było to jednak ważne. Jest takie coś, że gdy robi się coś na prawdę z sercem, to jakimś magicznym sposobem wychodzi to dobre. Nawet, jeśli robi się to po raz pierwszy w życiu.

Gapi się

Tak powstał on – Karpik. Charakteryzuje się tępym spojrzeniem i rybim pyskiem. Nieustannie się gapi. A samym swoim byciem daje uśmiech, ciepło, ulgę. Rybie dziecko impulsu i serca. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla niego – a istnieje od ponad roku. Ciągle daje tę samą radość. Może nawet coraz większą z czasem. Prawdziwa magia. Magia radości i ciepła.

 

Poza tym wszystkim Karpik jest dla mnie symbolem osobistego sukcesu. Wygranej ze strachem i brakiem pewności siebie. Była to wygrana na tamta chwile niestety i wciąż powracają te wady. Dzięki niemu jednak co chwile utwierdzam sie w przekonaniu ze wystarczy żebym na prawdę z całego serca chciał się zmienić, aby było możliwe wygranie z nimi.

Ogranicza mnie tylko własna wyobraźnia. A wyobraźnię ogranicza strach. Ta mała głupia rybka daje mi nadzieje na lepsze jutro. Wystarczy popatrzeć na wszystko, co się robi przez pryzmat uczuć i intencji. Radość dana komuś zawsze wraca do nas. Warto zamienić błędne kolo egoizmu i nienawiści na to radosne perpetuum mobile. Nie jest to wcale tak trudne, wystarczy tylko chcieć zacząć myśleć inaczej. Opłaca się.

Dawanie samo w sobie jest doskonałą radością.” – Erich Fromm