Są takie momenty, kiedy cel podróży jest tylko wymówką. Wymówką, ktora pozwala obrać konkretny kierunek. Prawdziwy cel nie jest wtedy miejscem, a czynnością, warunkiem do spełnienia. Właśnie z taką myślą postanowiłem w ten długi majowy weekend pojechać do Parku Jezior Plitwickich.
Skracając od razu historię – nie dotarliśmy tam. Ale od początku brałem pod uwagę taki scenariusz, więc wszystko było w porządku. Plitwice jako kierunek przyszły mi do głowy w trakcie przeglądania grup podróżniczych na Facebooku, bo wcześniej wiedziałem jedynie dwie rzeczy: chcę jechać stopem za granicę i nocować w hamaku. Obie rzeczy się udały, wielu rzeczy się nauczyłem, poznałem kilka fajnych osób i zobaczyłem miejsca, których w ogóle zobaczyć się nie spodziewałem. A ten piękny park może zostać na liście miejsc do odwiedzenia i być bodźcem kolejnej wyprawy. Tak więc mimo, że nie wyszło jak miało, to wyszło bardzo dobrze.
Sobota była dobrym dniem. Nie czekając długo na wylotówce z Krakowa złapaliśmy Jacka, który jechał do granicy z Czechami. Od słowa do słowa wyszły dwie rzeczy. Po pierwsze okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Po drugie Jacek jechał na Czechy polatać na paralotni. Oczywiście pojechaliśmy z nim. Choć nie udało się polecieć, to widoki były piękne.
Spędziliśmy kilka godzin oglądając paralotniarzy, a zaczynając łapać dalej z Cieszyna spotkaliśmy sporo osób startujących w wyścigach autostopowych, z których niektórzy od 7 godzin nie mogli nic złapać. Mimo tych czynników, które sugerowały raczej pierwszy nocleg w Cieszynie niż dalszą podróż, udało nam się stamtąd wydostać. I to nie byle gdzie, bo złapaliśmy ciężarówkę, którą dojechaliśmy do Hegyfalu, czyli do połowy wysokości Węgier. Zatrzymał się kierowca, który minął jedną parkę stojącą przed nami i nas też już miał minąć, ale rozbroiło go moje podskakiwanie i gestykulowanie z wyszczerzem na twarzy i melodyką w drugiej dłoni. Czy to nie szczęśliwy dzień?
Zgodnie z planem spaliśmy hamakach, rozwieszanych koło 3:00 po długim poszukiwaniu sensownie ustawionych drzew. Nauczyłem się przy tym, żeby zawsze impregnować buty przed takimi wypadami i jak przejdzie mi przez myśl wzięcie stuptutów, to znaczy że warto je wziąć. Nie przewidziałem chodzenia po mokrej trawie sięgającej kolan.
Kolejny dzień był mniej owocny – po kilku godzinach łapania zaczęliśmy iść drogą na Zagrzeb. Dopiero dojście do ekspresówki kilka kilometrów dalej umożliwiło nam złapanie czegokolwiek. I po kilku przesiadkach i staniu w deszczu dotarliśmy na granicę z Chorwacją. Mimo początkowego braku szczęścia spotkaliśmy się z wielką życzliwością ze strony kierowców. Dwóch nadłożyło drogi specjalnie dla nas, w tym jeden nawet jakieś 30 km. Granicę przekroczyliśmy już na nogach. I tam utknęliśmy na noc. Na stacji przy granicy spotkaliśmy ponownie polskich autostopowiczów, w tym Roberta i Karolinę oraz Kasię i Maćka. Ci pierwsi postanowili wejść na autostradę i cofnąć się do bramek, bo tutaj ruch zamarł. Jak widać w połowie tego nagrania, udało im się coś upolować.
Z tymi drugimi zostaliśmy na noc pod przygranicznymi drzewkami. Tutaj nauczyłem się kilku rzeczy. Przykładowo tego, że Pitagorasa nie oszukasz, a gałęzie opierające się o daszek improwizowanego namiotu i słabo zabezpieczona podłoga mogą sprawić, że rano część sprzętu będzie mokra. Coś do przećwiczenia.
Kolejnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie Zagrzebia. Rano jeszcze trochę zmokliśmy łapiąc stopa z granicy, sama stolica też nie rozpieszczała nas pogodą. Mimo to spędziliśmy tam kilka godzin i trochę z przypadku trafiliśmy w kilka ładnych miejsc. Mieliśmy nadzieję jeszcze tego dnia dostać się do Wiednia, więc przyszedł czas coś złapać.
Z Wiedniem ogólnie zabawne było to, że byłem przekonany, że pierwszego dnia do niego dotrzemy, ale nie przejeżdżaliśmy nawet przez Austrię. Czas pokazał, że podobne myślenie w kontekście powrotu będzie miało analogiczny skutek. Zamiast w Wiedniu trzecią noc spędziliśmy w Lublanie, w której w ogóle nie spodziewałem się pojawić. Dotarliśmy tam koło 22:00 i przez godzinę próbowaliśmy jeszcze się stamtąd wyrwać. Ostatecznie dzięki aplikacji MAPS.ME znaleźliśmy hostel, w którym przez noc suszyliśmy mokry sprzęt.
Tak jak samego bycia w Lublanie się nie spodziewałem, tak i jej zwiedzania – w końcu trzeba było się spieszyć z powrotem do Krakowa. Gdy następnego dnia zmierzaliśmy na wylotówkę zobaczyłem jednak budynek, który mnie zainteresował. Mieliśmy pierwotnie tylko minimalnie nadłożyć drogi, a w efekcie wyszło krótkie zwiedzanie.
Z postanowieniem, że kiedyś tu wrócę ruszyliśmy na wylotówkę. Po dwóch godzinach łapania zabrał nas bardzo miły nauczyciel angielskiego, z którym przegadałem całą drogę do Maribor. A właściwie do stacji benzynowej przy koło autostrady niedaleko Maribor. I tutaj utknęliśmy od godziny 15:00 we wtorek do około 1:00 w nocy wtorek/środa.
Udało się wydostać dzięki liścikowi, który zostawiłem kierowcy polskiej ciężarówki, która stała z zasłoniętymi oknami odkąd tam dotarliśmy. Choć trochę mi szkoda, że nie udało się zabrać z polską pielgrzymką, która się zatrzymała koło północy, to wyszliśmy na tym świetnie – mieliśmy przejażdżkę z Maribor aż pod Kraków, czyli jakieś 800 km.
Bardzo dobrze wspominam ten wyjazd. Zrobiłem w sumie więcej zdjęć, niż się spodziewałem, które można zobaczyć w tym albumie. Cieszę się z odwiedzonych miejsc, z poznanych ludzi i z faktu spełnienia obu założeń tego wyjazdu. Zdobyłem cenną wiedzę na tym niedługim wyjeździe, którą mam nadzieję wykorzystać na wszystkich kolejnych. Nie chciałem się rozpisywać, więc jeśli chcesz usłyszeć bardziej szczegółową historię tej podróży, to zapraszam na herbatę. Tymczasem ja zacznę się zastanawiać nad tym jak spędzić kolejny długi weekend.
Fascynujące jest dla mnie w tym wyjeździe spojrzenie na to wszystko, co przeżyłem w jeden weekend z perspektywy tego jaki byłem 8 lat temu. Od tamtego czasu zmieniło się we mnie wiele, otworzyłem się na niesamowite wydarzenia, których inaczej nie miałbym szansy przeżyć. Pozytywne myślenie mam w sobie odkąd pamiętam, ale żadne podejście bez konkretnych czynów nie ma siły sprawczej. Bardzo się cieszę z tego, że nauczyłem się podejmować odpowiednie działania, choć nie nauczyłem się tego z powietrza. Najwięcej zawdzięczam Adze – patrząc przez pryzmat czasu widzę jak bardzo się rozwinąłem dzięki tym kilku latom. Także i Monia dała mi możliwość i pretekst do wprowadzenia istotnych zmian w moim życiu.
Dlatego, jeśli to czytacie, dziękuję wam.
(…)nigdy nie pozwólcie, aby ograniczało was to, kim jesteście. Duch nie zna granic.(…)
Auguste Gusteau, Ratatuj