Z kronik Enklawy #2

Spotykam różnych ludzi. Jedni są bardzo otwarci, inni wręcz przeciwnie. Oczywiste jest, że ci pierwsi łatwiej zapadają nam w pamięć, łatwiej nawiązują kontakty i ogólnie są na swój sposób lepsi. Ciężka jest świadomość, jak wiele tracimy, gdy odwracamy się od tych drugich, bo nie są w stanie nawiązać kontaktu, przez co nie da się praktycznie nie patrzeć na nich jak na dziwaków i odludków.
Straszne jest to, że nie zdajemy sobie sprawy, ile bólu kryje ta charakterystyczna cisza. A wystarczy otworzyć oczy, wytężyć słuch i wsłuchać się w tę ciszę. Czasem tak niewiele wystarczy, by ktoś poczuł, że nie musi się odcinać, że możesz pomóc w przezwyciężeniu strachu, pokonaniu bólu przeszłości. Wystarczy otworzyć się na kogoś, by zacząć rozumieć potrzeby i lęki tej osoby.
By pomóc jej zacząć żyć.
xx.06.2011, Kraków

Cytadela Narodowa, czyli Fen zaczyna rysować

Nieudolnie skopioana karta fortu
Studia różnie na ludzi działają. Różne studia, różni ludzie, różne działania. Różne reakje. Niejednokrotnie reakcje są w najlepszym wypadku neutralne, chociaż wiadomo, że nie zawsze. Na szczęście moje studia pomagają mi się rozwijać, choć nie takiego rozwoju się spodziewałem, gdy je wybierałem. Na pewno nie sądziłem, że przełamię się i zacznę rysować. A jednak chyba zaprzyjaźniam się z ołówkiem.

Unikałem raczej przez większość czasu rysunku jak ognia, bo nie podobało mi się to, co rysowałem. Bałem się rysować. Ale dzięki uczelni postanowiłem się z tym ruszyć. A dokładniej dzięki ćwiczeniom z Elementów grafiki w grach wideo, prowadzonym przez dr Alicję Duzel-Bilińską. A muszę przyznać, że kiedy się dowiedziałem, że będziemy na tym przedmiocie rysować, to nie byłem zachwycony. Właściwie, to trochę mnie to przerażało. Po pierwszych zajęciach myśl o zrobieniu czternastu szkiców placów też nie napawała mnie zbytnią radością przez świadomość mojego rysunkowego nieogarnięcia. Dopiero ostatnie zajęcia mnie natchnęły. Były inne.
Stosunkowo niebrzydka świątynia
Fakt – byłem tylko na pierwszych i tych ostatnich zajęciach, bo różne rzeczy się nakładały z terminami zjazdów, ale i tak to magia miejsca i zadania na tym konkretnym musiała na mnie podziałać. Byliśmy w Muzeum Narodowym i mieliśmy szkicować zbroje, hełmy, generalnie wszelkie elementy pancerza, czy uzbrojenia, które tam były. Ten klimat coś we mnie ruszył. Oczywiście moje szkice stamtąd nie są nic warte, więc ich nawet nie wrzucam nigdzie, ale te zajęcia sprawiły, że zaczęła za mną chodzić myśl o rysowaniu czegoś. A to narysowałem coś drobnego przed snem, a to rysowałem coś jeszcze mniejszego w pracy („Compiling!”), aż wreszcie stało się – przyszedł dzień grania w Cytadelę w większym gronie. I przyszło nieodparte uczucie przerysowywania czegoś, co mi się podoba, kiedy akurat nie była moja tura.
Brzydkie mordy na strażnicy

Na pierwszy ogień poszła karta Fort, która wraz z moim rysunkiem jest widoczna we wstępie. Oczywiście pod innym kątem trochę narysowałem, bo jakoś nie mogę się przekonać, by przy pierwszej próbie rysowania czegoś umieścić linie odpowiednio blisko siebie. Jakiś automat mi się włącza, który asekuracyjnie rysuje je dalej od siebie, o ile w ogóle ogarnę perspektywę. Potem na celownik wziąłem Świątynię, która chyba całkiem zacnie wyszła, jak na mnie, choć trochę mi się proporcje rozjechały u mnicha stojącego za  ołtarzem. Ostatnia pod ostrzał poszła Strażnica, gdzie odwzorowanie tej brzydkiej mordy mi trochę nie wyszło, bo i tu proporcje kresek miałem złe i mi się połączyły elementy „wcześniej”, niż powinny, przez co ten hełm (przynajmniej zakładam, że to hełm) na moim rysunku ma trochę inny kształt. A postać w tle wygląda, jakby miała wędkę.

Łódka! Zmów pod innym kątem

Następnego wieczora, zainspirowany tymi trzema rysunkami, które moim zdaniem wyszły całkiem niezłe, przynajmniej jak na to, czego się po sobie mogłem spodziewać, szukałem kolejnych motywów do przerysowania. Postanowiłem przejrzeć karty z Once Upon a Time w poszukiwaniu czegoś, co chciałbym skopiować, ale w sumie to się zawiodłem. I w tym zawiedzeniu znalazłem właściwie tylko Łódź. Nie była to karta tak ciekawa, jak Świątynia, ale w żaglówkach jest coś, co mnie ciągnie, więc i ją skopiowałem. Co do efektu, to mam mieszane uczucia. Nie wyszła tak, jak bym tego chciał, ale z drugiej strony ma coś w sobie chyba. Sam nie wiem. Na pewno będę musiał poćwiczyć.

Oczywiście nie są to moje pierwsze rysunki, ani też pierwsze moje rysunki, które mi się podobały. Teraz jednak będę starał się ruszyć dalej ze swoimi lichymi umiejętnościami i będę próbował je rozwijać. Zapewne wszelkie ciekawe nowe, tudzież znalezione po latach stare rysunki będę wrzucał do albumu, w którym na chwilę obecną znajdują się przedstawiane wyżej kopie z kart.

Warto wspomnieć przy okazji, że moje myśli o rysowaniu związane były też z powracającym co jakiś czas pomysłem zrobienia własnej wersji Once Upon a Time, którą zaczęliśmy dawno temu ogarniać z Agą. Koncepcja tego pomysłu opierała się o rysunki Agi, bo ona w przeciwieństwie do mnie rysuje bardzo ładnie i przesłodko. Tak więc, nawet pomijając jej świetne pomysły na przedstawienie danego słowa rysunkiem, kiedy Aga straciła ochotę na tworzenie tych rysunków, projekt upadł. Wizja moich własnych rysunków w tej grze raziła moje poczucie estetyki i jakoś nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Nawet nie próbowałem robić całości samodzielnie, bo bałem się. Teraz jednak postanowiłem reaktywować ten pomysł i przygotować się do tworzenia własnych rysunków dla tych słów, które wymyśliliśmy, lub dla nowych, jeśli listy tamtych nie znajdę.

Czuję, że  osiągnę zamierzony cel, choć wiem, że czeka mnie sporo pracy i powtarzania jednego rysunku wiele razy, zanim będzie taki, jaki bym chciał, by był. Ale na szczęście już się nie boję doskonalić się w tym. Chcę się spełniać tworząc, w tym też rysując – marzy mi się stworzyć kiedyś własnoręcznie grę planszową/karcianą. Od podstaw, w każdym detalu wykonać ją własnoręcznie. Zacznę, tak jak chciałem, od udoskonalania tego, co znam. Wreszcie mogę. Śmiesznie jest bać się własnych kresek.

„Nie pozwólmy, żeby nasze lęki powstrzymały nas od realizacji naszych nadziei.” – John F. Kennedy

Z kronik Enklawy

Żyjmy tak, by życie innych stawało się lepsze, łatwiejsze, piękniejsze, pogodniejsze.
Ja nie wierzę, że zmienię świat. Ja to wiem. Nie chcę go zmieniać – po prostu to robię. Bo warto.
Mam nadzieję, że mimo porażek w walce z samym sobą będę zawsze umiał wygrywać dla innych. Nauczę się być lepszym człowiekiem, jeśli będzie szansa, że Ci to pomoże. Bez względu na to kim jesteś, czy będziesz. Bo każdy zasługuje na szansę.
Nie jestem wyjątkowy, Ty też nie. Takich jak ja jest tysiące. Nie potrzebuję wyjątkowości – wystarczy piękny cel i wiara w wybraną drogę. Nie jestem idealny, nigdy nie będę. Wystarczy, żebym był dobry – prędzej czy później dotrę do każdego.
Efekt motyla to niesamowita sprawa. Podam Ci dłoń i z uśmiechem podniosę Cię z ziemi, a Ty kiedyś uratujesz człowiekowi życie. Warto się poświęcać, by zasiać ziarno dobra.
Mam cel – podnieść się, określić i dawać życie. Dzielić się iskrą życia można w każdej sekundzie. Dam Ci kawałek szczęścia z okazji dziś. Bo nie trzeba okazji, by być dobrym.
Do zobaczenia w nowym świecie. Inspirowanie to moja pasja.
13.06.2011, Kraków

Ponad chmury, ponad świat

ponad chmury, ponad świat,
gdzie z płonącym horyzontem
życie pali swe granice
poza pamięć, rozumienie,
by wyzbyty przyzwyczajeń
sensu szukać tu na nowo
za przygodą, za impulsem,
by bez mapy i bez planu
skarb odnaleźć tu przedwieczny
w zgodzie z sobą, z biciem serca,
by skarb ten odnaleziony
był okruchem własnej duszy

28/29.01.2013, Kraków

Sakiewkowo

Sakiewki
Od długiego, ciężkiego do określenia czasu podobają mi się rzeczy kojarzące się trochę z dawnym rzemiosłem i generalnie dawnym życiem. Rzeczy mające same z siebie pewien specyficzny klimat. Takie coś ma dla mnie wiele przedmiotów wykonanych ze skóry, a w tym sakiewki. Dlatego też, kiedy miałem odpowiednie materiały oraz konkretny cel wykonania sakiewki nie czekałem już na nic więcej i zabierałem się do dzieła. Na chwilę obecną powstały 3, które postanowiłem tutaj przedstawić.

Rękawiczkowa sakiewka na kości
Pierwsza sakiewka powstała ponad 2 lata temu, kiedy postanowiłem skorzystać ze znalezionych starych zamszowych rękawiczek z jednym palcem do zastąpienia foliowego woreczka, w którym trzymałem do tamtej pory wszystkie posiadane kości do gry. W albumie można zobaczyć zdjęcia kolejnych etapów jej tworzenia. Wykorzystałem tutaj tylko „wierzchnie” części obu rękawiczek, ponieważ te od wewnętrznej strony dłoni są troszkę przytarte, przez co mniej przyjemne w dotyku.

Przydała mi się ona kilkukrotnie, między innymi w czasie, kiedy postanowiłem na uczelnię przynosić taki mały kwadratowy tekturowy zestaw prostych gierek planszowych z Kaczora Donalda. Okazało się, że sakiewka jest akurat na tyle szeroka, że nie jest problemem włożyć do niej poza kośćmi również i te plansze. Z tego, co pamiętam, to zdarzało się pogrywać w chińczyka na niektórych wykładach. Poza tym oczywiście dzięki noszeniu jej ze sobą mogłem grać z ludźmi w tysiąca w kości – grę, w którą z kolei zagrywaliśmy się w klasie maturalnej. Noszenie jednak takiej dużej sakiewki tylko po to, by wykorzystać 6 kosteczek było trochę przerostem formy nad treścią i w pewnym momencie przestałem ją ze sobą nosić.

Buciana sakiewka na słuchawki

Druga sakiewka powstała dopiero ostatnio, jako odpowiedź na fakt, że Aga potrzebowała czegoś w tym stylu do noszenia słuchawek do telefonu. Myślałem pierwotnie, że zrobię ją z innych rękawiczek skórzanych, ale nie chciałem ciąć ich poszczególnych części, a w tym wypadku sakiewka powinna być znacznie mniejsza niż ta wspomniana wcześniej. Uznałem więc, że jest to idealny moment na wykorzystanie skórzanych butów na obcasie, które moja ciocia kilka miesięcy temu chciała wywalić.

Tutaj również zdjęcia pokazujące proces tworzenia możecie zobaczyć na Picasie i nie będę go jakoś specjalnie omawiał. Ogólnie tylko powiem, że planowałem najpierw wykorzystać większy kawałek skóry z tych butów, ale uznałem ponownie, że jednak te kawałki będą za duże, a szkoda je ciąć, bo mogą się przydać w takim rozmiarze na coś innego. Tak też postanowiłem dalej „rozbrajać” te buty rozcinając zszycia i skorzystałem ze znacznie mniejszych fragmentów, które okazały się idealne. Dziury na rzemyki postanowiłem, sam nie wiem czemu, robić kręcąc w materiale szpikulcem zamiast po prostu wyciąć je nożyczkami. O ile oczywiście da się to zrobić, o tyle jest to robota bezsensownie dłuższa od wybrania nożyczek. Same rzemyki zaś ostatecznie postanowiłem skrócić w porównaniu do zdjęcia powyżej i zostały takie, jak widać na ostatnim zdjęciu w albumie. Czy jest lepiej sam właściwie nie jestem pewien. Co jednak jest najważniejsze – Adze ta sakiewka bardzo się spodobała, co oznacza, że cel został w pełni osiągnięty.

Kciukowa sakieweczka na kosteczki

Trzecia sakiewka powstała dzień po tej na słuchawki. Byłem na fali akurat, a nie byłem zadowolony z moich wcześniejszych prób noszenia przy sobie 6 małych kostek, żeby można było w razie czego zagrać we wspomnianego wcześniej tysiąca. Uznałem więc, że mogę sobie zrobić miniaturową sakiewkę, która miałaby pomieścić tylko je. I tak też postanowiłem z wewnętrznej części rękawiczek, z których powstała pierwsza sakiewka zrobić tę mniejszą.

Myślałem najpierw o odcięciu zewnętrznego fragmentu palca z obu rękawiczek i zszycia ich razem analogicznie do tego, jak robiłem wcześniej. Uznałem jednak, że wewnętrzna część palca nie jest jednak specjalnie starta i sensowniej będzie wykorzystać oba fragmenty jako całość. Tak też zrobiłem, jak widać na zdjęciach – oddzieliłem palec od reszty i odciąłem w odpowiednim miejscu tam, gdzie nie było szwów. Potem zostało tylko zrobienie dziur, które ponownie robiłem szpikulcem zamiast nożyczek, oraz wplecenie rzemyków. Było to niesamowicie proste, jeśli pominąć to głupie podejście do dziurawienia.

Sakieweczka z monetami przy szlufce

Cieszy mnie ona bardzo, chociaż niestety jeszcze nie miałem okazji z niej jakoś specjalnie skorzystać. Fajną rzeczą, która wyszła właściwie mimochodem, jest to, że mieszczą się do niej również monety – zarówno nasz aktualny bilon, jak i monety większe, jak te, którymi zdarza mi się bawić i które widać na zdjęciach. Jeśli połączyć to z faktem, że mogę sobie ją zaczepić u szlufki spodni, to okazuje się, że niechcący stworzyłem sobie również rozwiązanie problemu z wypadającymi czasem z kieszeni monetami. Zrobię więc sobie zapewne z drugiego kciuka taką samą, w której będę trzymał właśnie monety. Będę tylko musiał uzupełnić swoje rzemykowe zapasy.

Głupio mi tylko trochę przed samym sobą, że wcześniej nie wpadłem na zrobienie sobie miniaturowej sakiewki dla tych nieszczęsnych małych kosteczek. Próbowałem różnych gotowych rozwiązań, ale żadne nie zdawało egzaminu. A przecież wystarczyło otworzyć umysł i zobaczyć, jaki potencjał twórczy ma ta sytuacja. Pozwoliłem sobie zapomnieć, że jeśli czegoś potrzebuję, to przecież nie muszę narzekać na to, że tego nie mam, ani szukać tego w sklepie. Ważne jest, żeby wiedzieć, że w pewnych sytuacjach po prostu jest się w stanie sobie poradzić. Nie wystarczy przypuszczać – trzeba wiedzieć i czuć, bo w tym jest siła działania.

„If you don’t have the right equipment for the job, you just have to make it yourself.” – MacGyver, MacGyver (Out in the Cold)

Spięty święty z aniołem stróżem

Święty i czuwający nad nim anioł
Spinacze do papieru już niejednokrotnie okazywały się świetnym materiałem twórczym. Tak więc kupiłem ich trochę kiedyś specjalnie z myślą o ich „artystycznym” wyginaniu, o czym przypomniałem sobie ostatnio reorganizując szufladę z różnymi tego typu przedmiotami. Po chwili patrzenia na nie zobaczyłem w fabrycznie zagiętym fragmencie spinacza stopę. Tak też powstał spięty święty i anioł nad nim czuwający, których możecie dokładniej obejrzeć na zdjęciach lub na filmiku.

Lękajcie się, niewierni!

Stworzenie świętego z aureolką nie było moim pierwotnym zamiarem – jakoś tak samo wyszło, nie było tu żadnych filozoficznych podstaw i symboliki. Po dostrzeżeniu w spinaczu czegoś, co skojarzyło mi się ze stopą postanowiłem zrobić po prostu człowieczka z dwóch spinaczy wyginanych w miarę możliwości symetrycznie i jakoś zgrabnie połączonych. I o ile nogi faktycznie fajnie wyszły od razu, o tyle wizji reszty ciała nie miałem sprecyzowanej, o ile w ogóle jakąkolwiek miałem.

Po krótkiej chwili namysłu postanowiłem zrobić „koliste” zagięcia, które miały być dłońmi człowieczka. Jednak podczas splatania dwóch jego boków ze sobą okazało się, że druciki są za krótkie, by te kółka udało się przesunąć tak nisko, by nadawały się na dłonie i by jeszcze było możliwe zrobienie głowy. Stąd też przyszła mi do głowy nowa koncepcja – by użyć tych kółek jako głowy, a luźne końce spinaczy dać jako ręce. Wizja była fajna, ale ze względu na jednoczesne splatanie tych dwóch części ze sobą wyszło tak, że jedno kółko było z tyłu, a drugie z przodu wielu zagięć łączących. Powodowało to, że ludzik miał dwie głowy – jedną za drugą, co nie było tym, czego chciałem. Pomyślałem więc, że je „zgniotę” jakoś ze sobą, ale zanim mi się to udało zobaczyłem, że to tylne kółko może posłużyć za aureolę. I tak w efekcie po drobnym wygięciu powstał ten spięty święty.

Nie ma skrzydeł jak Tyrael, no ale

Pomysł zrobienia anioła wyrósł z kolei z faktu stworzenia człowieczka z aureolą – prosta droga skojarzeń. Przez chwilkę myślałem, czy nie dorobić mu po prostu skrzydeł, ale postanowiłem zostawić go takiego, jakim był i stworzyć nową postać. Tutaj zacząłem od skrzydeł, na które od początku miałem upatrzone po prostu dłuższe końce spinaczy lekko odgięte. Myślałem, że tutaj również zrobię nogi, ale różne zagięcia łączące i tworzące głowę z aureolą i złożone do modlitwy dłonie były ważniejsze.

Jak już go skończyłem, to okazało się, że całkiem do twarzy mu bez nóg i zaniechałem wszelkich prób dorobienia ich. W końcu anioł ma skrzydła, więc czemu nie miałby latać? Postanowiłem więc, że zamiast stóp nowy twór będzie miał łańcuch, na którym będzie wisiał. Jak widać na zdjęciu w pierwszym akapicie sprawia to jednocześnie, że anioł niejako czuwa nad tym świętym. Gdyby nie to, że skończyłem tę zabawę koło 3 w nocy wczoraj, to będąc na fali pewnie dorobiłbym im przynajmniej jednego wiernego. Nie znaczy to jednak, że nie mam zamiaru go zrobić – znaczy jedynie, że nie planuję tego, bo i po co? Tworzenie ludzika bez planu wyszło, że tak powiem, o niebo lepiej, niż się spodziewałem, więc nie widzę sensu się ograniczać.

„Open up your plans and damn you’re free” – Jason Mraz, I’m Yours

Szczęście

Spełnienie, spokój, szczęście

Wydaje mi się, że podstawą drogi do szczęścia jest zwiedzenie labiryntu własnych uczuć, myśli oraz zachowań i zrozumienie jego poszczególnych fragmentów. Dopiero po tym możliwe jest wspięcie się na szczyt i wykrzyczenie swoich prawdziwych marzeń i celów. To wszystko może pozwolić osiągnąć wewnętrzny spokój, bo nie jest on możliwy do czasu życia  wbrew sobie, przed zdefiniowaniem samego siebie. Twór widoczny na tych zdjęciach jest prezentem, który ma o tym przypominać.

Żyrwafa imitująca drewno

Powstał on z pasty, czy może raczej masy modelarskiej – zupełnie innej niż ta, z którą miałem do tej pory do czynienia, o czym napiszę innym razem. Od razu dało się wyczuć różnicę przy zagniataniu nieuformowanego bloku pasty wyjętego z opakowania, a już w trakcie tworzenia była ona (różnica, nie pasta) wizualnie łatwa do zdefiniowania. Masa wygląda tak, jakby jednym z jej składników był papier. Z tyłu opakowania było ładne stwierdzenie, że imituje ona drewno, więc może to wrażeni wykorzystania w niej papieru jakoś z tego fakty wynika, nie wiem. Na pewno jednak przypadła mi ona gustu o wiele mniej niż pasta/masa modelarska, o której wspomnę w innych wpisach.

Szturmowiec na szczycie?

Fragment powyższy być może nie pasuje do trochę wyniosłego wstępu, jednak jest on częścią procesu tworzenia, jako całości, więc ciężko go wykluczyć z tego tekstu. Z samym materiałem wiąże się odruchowe odsuwanie realizacji tego pomysłu na dosłownie ostatnią chwilę – świadom byłem, że moje wyobrażenia tej „rzeźby” będę znacznie różnić się od tego, co uda mi się otrzymać. I fakt, stało się – w końcu nie planowałem, by postać na szczycie góry przez kształt i rozmiar głowy i szyi kojarzyła się z Darthem Vaderem, czy szturmowcem. Niemniej jednak gdybym dłużej próbował wymyślić, jak to najlepiej zrobić, to pewnie wciąż bym siedział i gapił się na żyrafę na zamkniętym opakowaniu. Kluczem dla mnie tutaj nie była estetyka, choć ta by mi się czasem jednak też przydała, a odczucia, jakie całość miała wywołać. I to, wydaje mi się, przynajmniej trochę się udało.

Spokój

Drzewo. Dom. Dym z komina. Weranda z fotelem bujanym, który wcale nie miał przypominać konia. Spokój. Takie znaczenie w sobie niosły te fragmenty. Co doniosły – czas pokaże. W kwestii wykonania muszę powiedzieć, że zrobiłem tu coś, czego robić nie mam w zwyczaju przy tworzeniu czegoś z masy modelarskiej – doklejałem elementy. Zawsze wszystko robię „wyciągając” po prostu odpowiednio duży kawałek masy i formując jego kształt palcami i nożykiem. Jednak o ile zrobienie komina, czy werandy było proste do zrobienia w ten sposób, o tyle stworzenie tak fotela bujanego na tejże werandzie już po wyciągnięciu jej i dachu nie poszłoby tak gładko. Dlatego też postanowiłem urwać fragment masy z boku, uformować go w palcach i ułożyć na swoim miejscu. To oczywiście sprawiło, że wyszedł nieproporcjonalnie duży i „zastawił” pierwotne drzwi na werandę i postanowiłem „wydrapać” nowe obok. Dym zaś mógłbym zrobić klasycznie, jednak pomyślałem o nim już po uformowaniu dość ładnie domu jako całości i nie chciałem go psuć. Aby dym się utrzymywał i nie odkleił postanowiłem wykorzystać kawałek spinacza do papieru, aby okleić go masą odpowiednio i wcisnąć potem do dziury w kominie. Wyszło, przynajmniej moim zdaniem, dość ładnie.

Mógłbym napisać jeszcze jakieś ładne zakończenie do tego dość specyficznego wpisu, ale niech rzeźba mówi za siebie – po to w końcu powstała. Powiem więc tylko, że wszystko wydaje się iść w odpowiednim kierunku i niedługo definicja zwrotu „ja” stanie się pełna. Wierzę. Pamiętaj. Powodzenia.

„Czy potrafisz sam dać sobie własne zło i własne dobro, i swoją wolę zawiesić nad sobą jako prawo?” – Fryderyk Nietzsche

Szampańskie rzeźby

Widzicie, co to jest?
Strasznie niektórych bawi, że zbieram korki z win, czy szampanów zwłaszcza ze względu na to, że sam z definicji nie piję. Ostatnimi czasy w sumie nic z nich nie robiłem, więc troszkę się ich uzbierało i wciąż dochodzą co jakiś czas. W weekend jednak podczas rodzinnego grilla, na którym obecny był szampan dość szybko zobaczyłem w korku i osłonce z niego coś więcej. Z tej okazji postanowiłem krótko przedstawić bardzo skromną kolekcję szampańskich tworów.

Złote warkocze? A może pejsy…?

Może to widać na zdjęciu z akapitu powyżej, a może nie, ale ta figurka przedstawia postać – nie, jak niektórzy stwierdzili przed dodaniem oczu, djembe. Całość zaczęła się od tego, że trzymałem w ręce korek z nałożoną osłonką, jak na zdjęciu obok. I praktycznie od razu zobaczyłem głowę, czapkę… i pejsy. Nawet widać na środku coś, co miało potencjał stać się malutką skręconą bródką. Postanowiłem więc następnego dnia doprecyzować byt tego, wtedy jeszcze niedoszłego, Żydka w jarmułce, ze złotymi pejsami i bródką. Poza wygięciem odpowiednio drucika z tej osłonki postanowiłem dodać mu pieniążek, bo skojarzyłem zwyczajowe przedstawianie Żydów w trakcie liczenia pieniędzy. Zrobiłem również w korku malutkie dziurki, w które wcisnąłem kawałeczki spalonych zapałek, aby dodać figurce oczy i tym samym ułatwić jej identyfikację. Jeśli wciąż nie widzisz na pierwszym zdjęciu Żydka, to zajrzyj do albumu podlinkowanego już wyżej albo zerknij na ten filmik.

Szampańskie serce

Trochę dawniej, bo ponad rok temu powstały jeszcze dwie „rzeźby” z osłonek na korek z szampana, ale innych trochę, niż ta użyta przy tworzeniu Żydka. Nie pamiętam dokładnie sytuacji, w jakich powstawały, ale kojarzy mi się, że jedną z nich zrobiłem w trakcie jakiejś „posiadówy” dziewczyn w mieszkaniu Agi. Wydaje mi się, że wtedy zrobiłem serduszko i dałem je Adze. Ale nie pamiętam, czy ono było pierwsze. Nie wymagało ono jakiegoś większego nakładu pracy, czy planowania wyglądu, ale przez kształt samej tej osłonki bardzo ładnie wyszła ta „serduszkowa” część. Bo podstawka wyszła, jak wyszła.

Ale misiuuu…

Trzecim eksponatem w tej kolekcji jest miś, który nie różni się tak właściwie zbytnio „konstrukcyjnie” od serduszka, bo jedynie stopniem zgięcia tej grubszej części i wygięciem tej cieńszej. Spodobał się on jednak Adze – przynajmniej takie wspomnienie zachowało mi się w głowie przez fakt, że przypięła go sobie na tablicy korkowej. Chyba, że to ja go przypiąłem? Nie pamiętam niestety. Tak samo, jak nie pamiętam okoliczności jego powstania. Faktem na pewno jest, że robienie drobnostek z osłonek na korek szampana jest banalne. Ciekawe, czy jeszcze jakieś fajne kształty udałoby się z nich wydobyć. Tutaj możecie zobaczyć filmik, na którym może lepiej widać budowę tej dwójki.

W mojej twórczej szufladzie znajduje się wciąż jeszcze jedna sztuka tego „materiału”. Być może doczeka się również własnej osobowości, lecz tym razem nie chcę powtarzać jednego z moich stałych błędów – nie będę już czekał na odpowiednie okazje, by pisać, bo one zazwyczaj z jakiegoś dziwnego powodu znikają gdzieś, a wtedy jest już za późno. Lepiej dobrze się zastanowić, zanim postanowi się coś odłożyć „na lepszy moment”. Sam widzę z perspektywy czasu, że te przewidywane lepsze okazje mają ciekawą tendencję, która różni je od „tu i teraz” – rozpływają się z czasem.

„If you were waiting for the opportune moment, that was it.” – Jack Sparrow, Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły

Zaufaj mi – jestem inżynierem

Zaufaj Kondziowi
Zaufaj Kondziowi…

Ciekawe uczucie – domknąć wreszcie jakiś kawałek życia po wielu problemach i różnych komplikacjach. Z radością mogę powiedzieć, że 21 czerwca obroniłem się i możecie mi mówić panie inżynierze, a znudzonych bądź zainteresowanych mogę zaprosić do zerknięcia na moją pracę i prezentację z obrony. Jest to moment, który warto jakoś upamiętnić, co zostało dla mnie uczynione kolorowo i miło. Przy tej okazji chciałem też przedstawić trzy twory nie tylko moich rąk, które w tym celu zostały stworzone.

… jest inżynierem!

Najpierw jednak pochwalę się, że Aga w dzień obrony zorganizowała mi wieczorem w swoim mieszkaniu, zwanym też „domem dwunastu niewiast”, przyjęcie-niespodziankę z tejże okazji. Nie obeszło się bez szampana/wina (w sumie to nie pamiętam, co było) i Picolo dla mnie, oraz „pijanych kobiet tańczących w piżamach”. W całym spisku poza współlokatorkami Agi brał udział też mój brat, który nikczemnie wyciągnął mnie na miasto. Po powrocie czekała mnie niespodzianka, która zaczęła się od tego, że prawie zszedłem na zawał, kiedy Aga wchodząc do pokoju przede mną zaświeciła światło, a dziewczyny będące w nim zaczęły piszczeć. Żeby było śmiesznie, sam zrobiłem im niespodziankę, kiedy ścięło mnie na kolana łapiąc się za serce. Ostro się wystraszyłem + byłem niewyspany + ten pisk jeszcze długo czułem w uszach. Ale było i jest mi bardzo miło, że Aga wpadła na ten pomysł i że dziewczynom chciało się bawić z tymi balonami, literkami i w ogóle. Jestem wdzięczny zarówno im, jak i bratu za poświęcony czas. Temu ostatniemu również za „udostępnienie infrastruktury” (spodobało mi się to stwierdzenie), dzięki której udało mi się w ogóle swoją inżynierkę dopiąć w końcu. Dziękuję.

Idąc dalej, a właściwie cofając się bardziej w czasie, muszę wspomnieć o tych, którym udało się obronić jeszcze w styczniu – o Piotrku, Everze (huh, odmienianie Ever wygląda słabo, albo ja nie umiem) i Zegisie (w sensie, że wołacz, a raczej tutaj miejscownik od Zegis). Jako, że w sumie z nimi na uczelni miałem największy i najlepszy kontakt – w końcu kto ogarniał Dungeoneera, Ciastuszko Graph, czy „habla habla song”? – zaraz po tym, jak się obronili pomyślałem, że fajnie było by zrobić jakieś „inżynierskie” pamiątki. Umówiliśmy się na spotkanie, by uczcić zdobycie przez nich tytułu, a z Zegisem ustawiłem się wcześniej na stworzenie czegoś dla dwóch pierwszych panów. Efektem naszej pracy są dwa przedmioty z cytatami, które powinny kojarzyć się „prezentobiorcom” z czasem spędzonym z nami na studiach.

„Warto było walczyć o 5.0”
Dla Pawełka, tudzież Evera, stworzyliśmy coś, co powinno przynajmniej w założeniu przypominać motor z kawałków drewna dołączanych do podobrazia, patyczków do mieszania kawy, korków i spinaczy do papieru. Motor ten (dla dobra dyskusji przyjmijmy, że to faktycznie przypomina motor) wraz z cytatem widocznym na jego dwóch bokach jest nawiązaniem do zaliczania przez niego projektów z grafiki komputerowej. Jest przypomnieniem o tym, że Paweł mógł z powodzeniem napisać pracę inżynierską pod tytułem „O kolorowaniu motocykli poprzez obrót z wykorzystaniem VRML”. Biorąc pod uwagę niezwykłe umiejętności związane z tematem można by nawet przypuszczać, że mógłby z tego zrobić niezłą rozprawę doktorską. Słowa „Widzi Pan, warto było walczyć o 5.0” są, zaraz obok „Pan się boi uczyć matematyki dyskretnej”, chyba moim ulubionym uczelnianym cytatem związanym z Pawłem.
„I Pan chce zostać inżynierem?”
Podobny status mają słowa, które wypowiedział jeden z naszych wykładowców do Piotrka pewnego pięknego dnia. Stąd też wraz z ogólnym pomysłem robienia tych pamiątek od razu przyszła mi do głowy myśl stworzenia pacynki wzorowanej częściowo na wyglądzie autora słów „I Pan chce zostać inżynierem?”. Pacynka stworzona została z wewnętrznej części starych zamszowych rękawiczek zimowych, waty i innych pomniejszych materiałów i była dość zabawnym tworem jeszcze zanim do końca została stworzona, jeśli można to tak ująć, znaczy dobrze bawiliśmy się z Konradem robiąc ją. Śmieszną rzeczą też było wręczenie jej Piotrkowi na spotkaniu, bo w sumie wyszło na to, że wspomniany cytat przez te kilka miesięcy się zniekształcił w naszych głowach i w sumie dzięki temu pasował bardziej do faktu obronienia pracy i zdobycia tytułu inżyniera. W rozmowie na ten temat wyszło, że brzmiał on raczej „I Pan chce zostać mechanikiem?”, co wynikało z faktu bycia na Wydziale Mechanicznym, a nijak się miało do bycia na kierunku Informatyka i braku jej związku z byciem mechanikiem – z tego właśnie wynikała wtedy śmieszność całej sytuacji.

Licencjusz Arabek
Dnia pewnego słonecznego, pół roku przed powyższymi akapitami, nasza lokalna Arabka Ania (dzięki której w sumie w listopadzie na chwilę ożył ten blog), współlokatorka Agi, miała egzamin dyplomowy. Tego dnia akurat siedzieliśmy z Agą u nich w mieszkaniu i kilka sekund po dostaniu smsowej informacji „Teraz mówcie mi licencjuszu arabku” postanowiliśmy zrobić jej mały prezent z tej okazji zanim wróci. Szybki skok do pokoju w poszukiwaniu materiałów poskutkował stworzeniem maskotki z kilku skarpetek i kawałków innych materiałów, której zostało oczywiście przez nas nadane imię Licencjusz Arabek. Poza trzymanym w ręce zalakowanym zwojem z gratulacjami należy zauważyć związany przez Agę zgodnie z jakimś poradnikiem turban, co lepiej widać na pozostałych zdjęciach. Jego śliczne białe pinezkowe oczy i inne jego wspaniałe cechy wizualne można podziwiać również na YouTube. Ani prezent spodobał się chyba tak bardzo jak nam, a muszę przyznać, że moim zdaniem jest super i lepszego licencjusza arabka nie widziałem. Od tamtej pory stoi on dumnie nad biurkiem naszej licencjonowanej Al-Dżaziry i wspiera ją w trudnych chwilach. I zapewne życzy powodzenia w zdobywaniu tytułu magistra arabistyki w przyszłym roku.
Oczywiście wpisy o tych prezentach miały powstać sporo wcześniej, ale z różnych, a właściwie to w ostatecznym rozrachunku tych samych powodów było to niemożliwe. Teraz jednak pan inżynier Kondzio ma więcej pozytywu przez domknięcie problematycznych kwestii i może być już tylko lepiej – dla Enklawy twórczej także. Do napisania wkrótce.
„Chunky bacon!”  – Cartoon Fox, why’s (poignant) guide to Ruby

Pamięć – o hodowaniu niezapominajek

Korkowa niezapominajka

Ciekawe, ile osób myślało, że zapomniałem o Enklawie. Pamięć to zabawna sprawa. O jednych rzeczach chciałoby się zawsze pamiętać, o innych na zawsze zapomnieć. Czasem zapomnienie o czymś fajnym i przyjemnym pozwala cieszyć się z tego dwukrotnie po przypomnieniu sobie o tym, czy znalezieniu tego. Są też rzeczy, o których pamiętać trzeba z racji ich rangi i konsekwencji zapomnienia o nich. Dlatego może przydać się jakaś „niezapominajka”.

Gotowa tablica, a obok niej Kojot, mój idol

Bardzo długo się broniłem przed takimi rozwiązaniami. Z jakiegoś powodu chciałem się opierać jedynie na swojej pamięci – mimo, że wiedziałem, jak kiepska ona jest. Jest w tym coś z zamiłowania do niewprowadzania sztuczności jakiejś do życia. Wolę mieć nadzieję, że o czymś będę pamiętał po prostu, bez zewnętrznej ingerencji. Z powodu większej ilości rzeczy na głowie musiałem  jednak przekonać się do jakiegoś „wspomagacza”. A jak już musiałem, to wolałem mieć coś, co mnie będzie cieszyć.

Dwie podkładki spięte i gotowe do boju

I tak tez moją niezapominajką stała się tablica korkowa. To, co mnie w niej cieszy to fakt, że powstała z mojej własnej inwencji z rzeczy o raczej innym przeznaczeniu. Malo bowiem prawdopodobne, by producent podkładek pod talerz planował wykorzystanie ich w tym celu.

Nie było tutaj co prawda zbyt dużo roboty, bo wystarczyło zorganizować dwie podkładki, kilka klipsów do papieru i trochę sznurka. – ot, cala filozofia. Klipsy posłużyły do połączenia podkładek ze sobą i jako „uchwyty” dla sznurka. Generalnie te klipsy to bardzo niezła sprawa, ale o tym innym razem. Sznurek przeplotłem przez wszystkie klipsy, które spinają podkładki dookoła, a nie, jak pierwotnie zakładałem, tylko przez dwa górne, które pozwalają tablicy wisieć. Uznałem, że jest to o tyle sensowniejsza opcja, że w przeciwnym wypadku istniała możliwość, że zahaczenie o tablicę i mocniejsze pociągnięcie wyciągnie podkładki z tych dwóch górnych klipsów i sprawi, że spadnie. Teraz jest to raczej mało prawdopodobne, bo sznurek trzyma całość razem.

Zaraz po stworzeniu tablica przyniosła niejako zdwojony efekt. Z jednej strony przypominała mi o rzeczach, które na niej wypisałem, z drugiej zaś strony chęć korzystania z niej sprawiała że starałem sobie przypomnieć co mam do zrobienia. Tworząc ją nie spodziewałem się tego, więc można powiedzieć, że niejako skutkiem ubocznym chęci zapamiętania najnowszych zadań było przypomnienie sobie garści starszych, które kompletnie mi z pamięci uciekły.

System trzydniowy

Pierwotnie do zarządzania zadaniami wymyśliłem sobie „system trzydniowy” – na trzech karteczkach miałem wypisane kolejno poniedziałek, wtorek i środę, a na ich odwrotach kolejno czwartek, piątek i sobotę. Dla niedzieli miałem czwartą karteczkę, którą dopinałem w razie konieczności. Wychodziłem wtedy z założenia, że coś takiego mi wystarczy, bo raczej nie planowałem na dalsze dni zbyt wiele. We wtorek obracałem karteczkę z poniedziałkiem na drugą stronę i przypinałem pod nią zadania na czwartek, bo taki dzień od teraz wskazywała. Oczywiście nie bawiłem się w przesuwanie poprzednich dni „o jeden” w lewo, żeby czwartek był po środzie itd. Po prostu zostawiałem obrócone karteczki z kolejnymi dniami na miejscach, gdzie były pierwotnie. Przesuwanie innych dni razem ze wszystkimi zadaniami, jakie były na nie przewidziane byłoby bezsensownym dokładaniem roboty przy „zarządzaniu” tablicą.

Akurat w czasie, kiedy postanowiłem stworzyć tę niezapominajkę, trafiłem na herbatę, w której na tekturce dołączonej do torebki były z jednej strony napisane jakieś złote myśli. Spodobał mi się ten motyw i zacząłem sobie je przyczepiać na tablicy – widać to na zdjęciu powyżej. Czasem trafiałem na nowe teksty, czasem na powtórzenia – teraz wiszą na tablicy chyba wszystkie cytaty, jakie w pudełku były. Oczywiście bez powtórzeń, bo to by było bez sensu. Uznałem to za ciekawą „dekorację” tablicy, na której przez zastosowanie systemu trzydniowego było trochę wolnego miejsca. Same zadania wypisane na tablicy w sumie też już w jakiś sposób ją dekorowały, bo przyjąłem stosowanie konkretnych kolorów długopisów i pinezek, by rozróżnić różne kategorie tych zadań.

Przyszłościowo

W dość krótkim czasie pojawiły się rzeczy, które terminem wykonania wykraczały daleko poza te przewidywane przeze mnie trzy dni – rzeczy, od których dzieliły mnie tygodnie, czy miesiące nawet. Najpierw rozwiązałem tę kwestię przez dopinanie karteczek z przypomnieniami o tych rzeczach gdzieś na obrzeżu tablicy, żeby się wyróżniały.

Było to znośnym rozwiązaniem do czasu, aż zaczęło się pojawiać więcej karteczek, które tylko na brzegu mogłem przypiąć, niekoniecznie będących zadaniami. Tak więc w efekcie z wyróżniania nici. Jednak dopiero nagromadzenie takich rzeczy „na kiedyś” zmotywowało mnie do wykombinowania jakiegoś sensowniejszego rozwiązania. Postanowiłem dopiąć klipsem ścięty pasek korkowy z innej podkładki (która jest obecnie planszą dla korkowych szachów), nazwać go bezceremonialnie kolejnką i na nim przyczepiać rzeczy, które muszą dłużej poczekać na zajęcie się nimi. I takie coś sprawdza się całkiem nieźle, chociaż też ma swoje ograniczenia ze względu na rozmiary tego paska. Niemniej jednak w tej kwestii zadań „na kiedyś” jest już dobrze dzięki temu prostemu rozwiązaniu.

Z czasem też zaczęło przeszkadzać ograniczenie do trzech dni widocznych jednocześnie (bądź czterech, jeśli dokładałem niedzielę). Przeszkadzało też na dłuższą metę umiejscowienie tablicy – niby blisko, ale jednak nie tak do końca. Wisiała ona wtedy tuż obok biurka, ale jako, że pod nią stała pufa, to nie było to najwygodniejsze w użytkowaniu rozwiązanie. Przypinanie, odpinanie, przepinanie, poprawianie – to wszystko wykonywało się wtedy w męczący sposób, przez co z czasem jakoś zaniechałem korzystania z mojej niezapominajki. I tak się znowu wszystko zaczęło rozłazić, zacząłem zapominać o różnych rzeczach tak jak dawniej itd.

Korzystałem (i korzystam) z kalendarza w komputerze (Rainlendar, polecam), w którym definiuję sobie wydarzenia i zadania. Ba, po skorzystaniu z programu GCALDaemon, który pozwala na synchronizację z Google Calendar mogłem wygodnie dodawać wydarzenia na pulpicie, a potem w odpowiednim momencie dostać przypomnienie SMS o tym wydarzeniu. Jednak mimo, że wiem jak wielkie zalety może mieć korzystanie z odpowiednich programów, to czuję, że zbyt duże wchodzenie w ten wirtualny świat nie jest czymś, co mnie całkiem cieszy. Programy fajne, ale jednak długopis i kartka wciąż zostaną moimi dobrymi kumplami. Dlatego też w końcu zebrałem się do poprawy funkcjonalności tablicy, aby spełniała swoją rolę.

Nowe, lepsze miejsce

Poprosiłem Agę, żeby napisała mi karteczki z nazwami dni – jest to element niejako stały tablicy, więc chciałem, żeby nie szpeciły one całości. A moje pismo nie jest czymś, co wywołuje u mnie jakieś pozytywne wrażenia estetyczne. Jak się postaram, to nawet da się odczytać, ale tutaj chodziło o coś więcej. Bo w końcu chciałem korzystać z czegoś, co miało mnie cieszyć. Oczywiście tym razem już wymogiem było stworzenie siedmiu kartoników – dla każdego dnia tygodnia osobnego. I było to dobre rozwiązanie.

Istotniejszą jednak rzeczą, niż zmiana „systemu” była zmiana miejsca. Teraz tablica wisi tuż obok mnie – sznurek złapany jest w żabkę w „wolnym” rzędzie w karniszu. Jest to rozwiązanie o tyle fajne, że jeżeli nie chcę mieć tablicy obok siebie to po prostu ją przesuwam w stronę mebli i nie przeszkadza mi. Ten pomysł jest dodatkowym elementem, który cieszy mnie w korzystaniu z tablicy. Niestety ta zmiana ma też oczywiście swoje wady. Jedyną jaką widzę, ale dość istotną, jest to, że tablica wisząca przy ścianie mogła się na te ścianie oprzeć, kiedy przypinałem lub odpinałem coś. Teraz za moją niezapominajką jest firanka, która jakimś dziwnym trafem takiego oparcia dać nie może. Dlatego też przepinając karteczki muszę przytrzymywać tablicę, co nie jest najwygodniejsze. Nie wymyśliłem lepszego rozwiązania, więc na chwilę obecną tak zostaje.

Ogólnie tablica jest w stanie w tym momencie spokojnie spełniać swoje zadanie – pomaga mi pamiętać o rzeczach, o których zapomnieć nie powinienem, albo po prostu bardzo nie chcę zapomnieć. Niestety korzystanie z niej wymaga wbicia się w rytm systematycznego aktualizowania jej, co samo w sobie wcale trudne nie jest – jednak spędzanie kilku dni w tygodniu poza domem sprawia, że ciężko jest wyrobić sobie ten nawyk i zaraz po powrocie muszę znowu przypominać sobie o aktualizowaniu jej i trzymaniu się tego. No i niestety jeszcze nie udało mi się w pełni uchronić przed zapominaniem o zadaniach, kiedy na te kilka dni wyjeżdżam. Ale wszystko jest do wypracowania.

Przyznam szczerze, że kiedyś nie spodziewałem się w ogóle, że będę tyle uwagi poświęcał dbaniu, by o czymś nie zapomnieć. Zapamiętam, to będzie dobrze, nie zapamiętam to będzie źle – tak myślałem wtedy. Cóż, miałoby to sens, gdybym nad samą pamięcią popracował, żeby być w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawia codzienność. Teraz przekonałem się do pomagania sobie w tej kwestii – tablica korkowa, przypomnienia na maila i SMS, notes, który mam ciągle w kieszeni do zapisywania różnych rzeczy, żeby mi z głowy nie uciekły. W sumie ten notes to świetna sprawa, a mam go tylko dlatego, że spodobała mi się skórzana okładka i kieszonkowy format, kiedy Aga mi go pokazała. Gdyby nie te wspomagacze, to ciężej byłoby mi się ogarnąć ze wszystkimi obowiązkami, czy pomysłami, które mnie w najróżniejszych momentach nachodzą i o których zapewne bym zapomniał.

Ale czasem warto zapomnieć. Jednak są to na tyle specyficzne sytuacje, że dopiero po czasie można tak pomyśleć. Ile razy zdarzyło Ci się, że po wymyśleniu/zrobieniu/kupieniu/dostaniu czegoś fajnego nagle to coś zniknęło? Oczywiście nie od razu. Po prostu w pewnym momencie niektóre rzeczy znikają gdzieś bez śladu. Czasem w momencie, kiedy już się o nich nie pamięta, a czasem jeszcze wtedy, kiedy się nimi cieszymy. Jakież to cudowne uczucie, gdy taka rzecz po miesiącach, czy może dłuższym okresie czasu nagle się znajduje. Jest to o tyle świetne, że w ten sposób z powodu jednej rzeczy możemy cieszyć się dwukrotnie. Dla takich rzeczy czasem warto zapominać, czasem warto mieć na tyle słabą pamięć, by odnalezienie zguby radość jeszcze większą, niż gdy pierwszy raz się z tego cieszyliśmy. Takie wydarzenia mogą uradować nawet kogoś, kto już zdążył zapomnieć, czym jest radość.

Tutaj miał być, klasycznie, cytat. O pamięci. Wydaje mi się nawet, że jakiś znalazłem wczoraj lub dziś rano. Ale zapomniałem. Więc będzie bez cytatu.

PS. Wybaczcie rozmiary tego wpisu. Tak jest, jak się coś pisze od lutego z kilkumiesięcznymi przerwami. Pierwotny zamysł, który natchnął mnie do tego postu gdzieś się zawieruszył w międzyczasie.