Dzień Matki tygrysim okiem

Całkiem zacnie wyszło, że nakręciłem się na tworzenie biżuterii akurat niedługo przed Dniem Matki, bo już wiedziałem, co będę mógł z tej okazji zrobić. Znalazłem różnych kształtów tygrysie oko, które mama lubi, dodałem odrobinę kwarcu dymnego dla urozmaicenia i wyszło ślicznie.

Oczywiste dla mnie było, że zrobię ponownie zestaw naszyjnik + kolczyki, miałem też w obu kwestiach już wstępne pomysły przy kupowaniu elementów. Oczywiście ostatecznie zarówno jedno, jak i drugie wygląda inaczej, niż w zamyśle. Niemniej jednak oglądając jak chłopaki grają w shogi zastanawiałem się nad układem elementów. Zabawne jest, że dopiero kiedy zaczynam składać elementy w całość okazuje się, że jednak nie wszystko będzie wyglądać tak, jak się tego spodziewam po wstępnym ułożeniu ich obok siebie w wymyślonej sekwencji.
Pierwotnie chciałem znów, podobnie jak w naszyjniku dla Dominiki, tylko na środku coś powiesić. Jednak po namyśle uznałem, że o wiele ciekawiej będzie wyglądać „okamieniowany” na całej długości. Generalnie niesamowicie mi się spodobał kształt tego kamienia, który dałem na samym środku. Dziura w nim była na tyle szeroka, że różne druciki, którymi bym mógł go zawiesić przechodziły całe przez niego, więc postanowiłem przewlec przez niego po prostu „w tę i z powrotem” ten drucik, na którym wisi całość i zablokować to małą tygrysiooką kuleczką. Wyszło z tego coś na wzór dzwonka, co trochę się różni od mojej wizji, ale jest to też ciekawe. Dodatkowo uznałem, że przez ten „dzwonek” i ułożenie drucika w nim kiepsko wyglądają pozostałe kamienie będące tak blisko środka. Dokupiłem więc takie rureczki, których wykrzoystania początkowo nie byłem pewien i kombinowałem też inne opcje, jednak ostatecznie one wygrały.
Kolczyki, podobnie jak kilka innych, które robiłem w międzyczasie, też modyfikowałem. Dotarło do mnie, że będą one za długie i niewygodne zapewne przez to, więc i tutaj kombinowałem różne inne opcje. A właściwie to miałem trzy pomysły  dopiero ostatni do mnie w pełni przemówił. Choć przyznam, że dość długo się zastanawiałem nad wariacjami tego, co widać na zdjęciu obok.
Ostatecznie naszyjnik uzupełniłem na całej długości kamieniami, umieszczając na początku i końcu każdej ze stron kulki, które pierwotnie miały znajdować się w kolczykach. Poza tym uznałem, że dodanie takich samych rureczek, jak te które są na środku również na końce będzie bardzo ładnie zamykało „kompozycję”.
Kolczyki w efekcie zrobiłem dość proste i trochę mi szkoda, że nic ciekawszego w nich nie wymyśliłem. Nie zmienia to faktu, że mi się podobają. Choć oczywiście nie tak, jak naszyjnik. Brakowało mi jeszcze jakiegoś ciekawego elementu, który bym tutaj mógł wpleść dla urozmaicenia przy jednoczesnym utrzymaniu podobieństwa do naszyjnika.
W ogóle tygrysie oko jest prześwietne. Gdyby nie to, że nie kojarzyłem, czy mama nosi na jakieś okazje bransoletki, to bym jakąś również zrobił. Choć może to i dobrze, bo wykupiłem resztki kwarcu dymnego na ten czas i nie miałbym materiałów. Ale zostało mi jeszcze trochę tygrysiego oka, więc pewnie jak tylko dokupię sobie kwarcu, tudzież innego pasującego mi dodatku, to powstanie kolejny tygrysi zestaw, może i tym razem już z bransoletką, kto wie. A więcej zdjęć tego aktualnego tworu oczywiście na Picasie.
Po stwierdzeniu „Kondziu, Ty się marnujesz, powinieneś robić biżuterię i sprzedawać” po daniu prezentu można by wnioskować, że się spodobał, więc tak też przyjmuję. A biorąc pod uwagę, że mam jeszcze trochę pomysłów niewykorzystanych i przyjdzie ich jeszcze trochę zapewne, a nie mam komu takich prezentów dawać, możliwe, że rozważę faktycznie sprzedawanie swoich tworów, ale nie czuję tego szczerze mówiąc. Będę musiał wtedy zacząć liczyć ile właściwie kosztowały materiały, co mi do tej pory jakoś do szczęścia potrzebne nie było. Nie nadaję się do interesów, to nie dla mnie. Tworzenie i dawanie jest takie piękne. Tak ciężko się przestawić, żeby czegoś oczekiwać w zamian.

Wiosna w uszach błyszczy

Prezenty, prezenty! Robienie prezentów jest super. Dawanie radości jest czymś pięknym. I ta reakcja, jak okazuje się, że coś własnoręcznie robiłem. Bezcenne, jak mówi reklama. Biżuteryjnie mi się znów zaczyna robić. Kuzynka bierzmowanie miała ostatnio i uznałem, że kolczyki i naszyjnik będą najlepszym prezentem.


Nie byłem pewien w sumie jak dokładnie bym to widział dopóki nie wszedłem do Koralium, gdzie już kilka razy gościłem i teraz chyba gościć będę coraz częściej. Wahałem się w kwestii kolorów i dokładnego doboru elementów, rozglądałem się i zastanawiałem dłuższą chwilę, bo różne wizje zaczynały mi przychodzić do głowy. Stąd też asekuracyjnie wziąłem elementy pasuące do każdej z nich.

Jednak kiedy tylko zobaczyłem przezroczyste listki uznałem, że są zbyt śliczne, by ich nie wziąć i już wtedy byłem prawie pewien, że to one będą podstawą nowego prezentu. Po znalezieniu zielonych półprzezroczystych elementów, które idealnie mi pasowały jako kolorystyczne dopełnienie listków, wygląd zestawu był już właściwie oczywisty.

Zrobienie naszyjnika tego typu jest proste i dość szybkie, jeśli nie liczyć przymiarek, po których i tak wyszedł za długi. Ot nałożyć elementy z wybranej kolejności, na końcach zrobić pętelki – w jednej oczywiście dodając to takie śmieszne do spinania, czego nazwa mi z głowy wyleciała – na tych pętelkach zacisnąć kuleczki zaciskowe. I nic, tylko się zachwycać!

Kolczyki nie były trudniejsze do wykonania, ale przyznać muszę, że generalnie niesamowicie mi się podobają. Oczywiście elementem wiszącym musiały być listki. Świetne jest to, że tak na prawdę nie trzeba wiele, żeby zrobić coś , co wpada w oko. Przynajmniej moje oko je polubiło. Oka nawet. W sensie oba. I oka i kolczyki oba. Bo śliczne.

Jeśli kogoś interesuje więcej zdjęć, to wrzuciłem je na Picasę, choć nie ma ich zbyt dużo. Z samego procesu twórczego w sumie stzreliłem kilka, ale tak trochę na siłę, bo akurat tutaj widząc wszystkie składowe obok siebie dalszy ciąg już dopowiada się sam. A jeśli ich nowa właścicielka kiedyś się w nich gdzieś wybierze, to może też dorzuci jakimś zdjęciem, kto wie. Tymczasem wrzuciłem zdjęcia z procesu twórczego jako tutorial zdjęciowy na Instructables.

Szachy kwitnącej wiśni

Powiadają, że szachy uczą cierpliwości i pokory. Że bez nich bardzo łatwo o błąd, który może doprowadzić nawet bezpośrednio do przegranej. I o ile japońska odmiana tej gry ma trochę inne zasady, to po sześciu dniach robienia zestawu do gry w nie muszę przyznać, że i tutaj obie te cechy były przydatne.
Przykładowy zestaw Shogi z Wiki

Shōgi, czyli wspomniane już japońskie szachy, różnią się trochę od znanej wszystkim odmiany, ale o zasadach nie będę mówił – polecam zagrać, bo choć grałem raz do tej pory, to rozgrywka mnie zaciekawiła. Niemniej jednak bardziej zaciekawiło mnie to, że Zegis po zobaczeniu moich Scrabbli rzucił tekstem, żebym jako następną planszówkę zrobił właśnie shogi, bo ostatnio zaczął sporo pogrywać w nie na kurniku. Biorąc pod uwagę, że zbliżały się jego urodziny oczywistym już dla mnie było jaki dostanie z tej okazji prezent.

Materiały jednak tutaj były bardziej konkretne, niż w moich innych adaptacjach jakichś klasycznych gier, co lekko ograniczało ich potencjalne źródła. Klasyczny recykling był tutaj utrudniony, choć miałem pomysł na ponowne użycie drzwiczek z szafki, które po rozbiórce pewnego mebla w domu przygarnąłem kulturalnie do swojego pokoju ze świadomością, że na pewno coś z nich zrobię. Kiedy jednak już do domu pojechałem, dotarło do mnie, że część nadająca się na planszę będzie za mała i generalnie wycięcie jej będzie bardzo problematyczne przez brak sensownego sprzętu. Ale na szczęście w poniedziałek natchnęło mnie, że sklep budowlany mnie może uratować
Po pracy udałem się do Castoramy, co przypomniało mi, że tego typu sklepy są jednym z rajów, w których mogę spędzać długie godziny z wyszczerzem na pysku – miejsce miliona inspiracji. Znalazłem tam deskę 30×80 cm, którą na moją prośbę podzielono mi na dwa kwadraty 30×30 cm i prostokąt 30×20 cm. Miałem więc już gotową podstawę do planszy i nawet coś na zapas. I, co najlepsze, przypadkiem zauważyłem tam zestaw drewnianych klinów, które od razu wyobraziłem sobie w formie pionków, więc wziąłem je bez dłuższego zastanowienia również ze sobą. Byłem wniebowzięty i kiedy już wyszedłem ze sklepu nie mogłem się doczekać, aż będę mógł zacząć się z tym bawić.
 
Trochę mi głupio było z myślą, że mając uciętą planszę i kawałki drewna na pionki tak na prawdę narobię się jedynie przy „pisaniu” japońskich znaczków określających figury. Oczywiście jeszcze w autobusie dotarło do mnie, że przecież te kliny są dłuższe niż będą pola na planszy i będzie trzeba je ściąć. No i będę wycinał charakterystyczny dla pionków w shogi kształt z nich. No ale myślę sobie, że spoko, żaden problem, da się zrobić na czas. Taaaaaa… Wspominałem już, że skończyłem wczoraj? No właśnie. A że Konrad miał urodziny we wtorek? No właśnie.
Kolejna sytuacja, kiedy mój przesadny optymizm mnie zjadł. Wycinałem pionki nożem ze swojego SwissToola, co się okazało potwornie czasochłonne. Choć przyznam, że w poniedziałek w nocy jeszcze miałem cień nadziei, że uda mi się przed końcem wtorku skończyć. Ale dopiero, kiedy w środę kupiłem piłkę do drewna i taki chwytak wszystko zaczęło wyglądać o wiele bardziej kolorowo.
W tak zwanym międzyczasie, żeby mieć dla samego siebie namacalny dowód, że mimo tego wydłużenia procesu twórczego coś jednak się dzieje, postanowiłem wypalić kratki na planszy i przynajmniej jednego pionka. Fajna zabawa, muszę przyznać. Choć z tym, jak mi się ręce trzęsą wypalanie czegoś lutownicą punktową w drewnie było wyzwaniem. Żeby sobie ułatwić wypalanie znaczków na pionkach wymyśliłem, że zrobię dla powtarzających się symboli szablony tekturowe, wedle których będę ołówkiem rysował po drewienku, a dopiero potem wypalał to. Po pierwszym pionie odpuściłem ten sposób i jednak bez wspomagaczy sobie rysowałem ołówkiem. Po zrobieniu każdej figury już co najmniej jednokrotnie poszedłem dalej i postanowiłem od kopa wypalać znaczki bez rysowania.
Nie wyszło oczywiście idealnie, sam Konrad twierdzi, że „idzie rozpoznać który jest który, ale generalnie jakbym nie miał miejscami porównania, to bym pewnie się nie rozczytał”. Może ewentualny kolejny egzemplarz wyjdzie mi dokładniej. Ale przyznam, że wypalanie bez wcześniejszego rysowania sprawiało mi o wiele większą satysfakcję. I to tak na prawdę z tego powodu przestałem rysować sobie je wcześniej – zwłaszcza, że i tak czasem trochę inaczej jednak postanawiałem wypalać niż „szkic” prowadził. A kiedy już w piątek w nocy wypaliłem wszystkie figury z dumą patrzyłem na skończone dzieło. No, prawie skończone. Bo przecież pionki gdzieś trzeba przetrzymywać, gdy się nie gra, prawda?
Tak też po ogarnięciu drewnianej części projektu zostało mi zrobienie sakiewki. Na szczęście zabrałem do Krakowa rozczłonkowane skórzane rękawiczki, które od bardzo dawna czekały, aż znajdę przeznaczenie dla nich jako sakiewki konkretnych zastosowań i rozmiarów. Zszycie po prostu ze sobą wierzchnich części podobnie, jak to zrobiłem w innej sakiewce nie wchodziło w grę po wstępnych przymiarkach – prawie na pewno nie udałoby się zmieścić wszystkich figur. Dołożyłem więc połówki części wewnętrznych. Wyszło wtedy dwukrotnie więcej szycia i dotarło do mnie, że jakbym nie rozpruł tych rękawiczek kiedyś, to teraz mógłbym tylko połówkę wewnętrzną z kciukiem w obu i poszłoby o wiele szybciej. Ale tak na prawdę tak spędzony czas jest dla mnie niesamowicie satysfakcjonujący, więc nawet się cieszę, że tak nie mogłem zrobić.
W sobotę skończyłem szycie i muszę stwierdzić, że jest to najładniejsza sakiewka, jaką zrobiłem. Oczywiście to tylko i wyłącznie kwestia doboru materiałów, a nie wspaniałego rzemiosła, ale efekt cieszy oko – przynajmniej moje. Będę musiał koniecznie upolować gdzieś skórę taką jasnobrązową, bo jest prześliczna, a sądzę, że niejednokrotnie jeszcze mi się przyda.
Pełny proces twórczy jak zwykle można zobaczyć w albumie Picasa, a ponadto wrzuciłem tutorial na Instructables. Całościowy efekt jest dla mnie bardzo satysfakcjonujący. Oczywiście dałoby się lepiej, dokładniej, wyraźniej i w ogóle. I jeśli będę robił shogi ponownie, to wcześniej wymyślę jakąś metodę na zwiększenie wspomnianej dokładności. Ale tak całkiem szczerze mówiąc, to dla nie osobiście wszelkie niedoskonałości wynikające z ręcznego robienia czegoś są nierozłącznym elementem tworu, który dodaje mu magii. Ta konkretna pomyłka to konkretny moment, konkretne emocje, konkretne myśli. Być może jedyne takie i choć nigdy nie wrócą, na zawsze zostaną zaszyte w dziele, jakby zatopione przed wiekami w bursztynie.
Przypadkiem przy okazji tego prezentu zrobiłem coś, o czym myślałem kilka miesięcy temu – żeby przeczekać dzień urodzin, kiedy to prezent jest, nawet jeśli nie oczekiwany, to spodziewany i zaskoczyć solenizanta już po fakcie. Wiadomo, czasem jeśli ktoś ma nadzieję, że otrzyma prezent od konkretnej osoby, to jego brak, czy brak nawet samych życzeń nie jest zbyt miłym doświadczeniem. Ale to zaskoczenie, jakie można wywołać dając coś już po tej konkretnej okazji może dużo dać. Zwłaszcza, jak w efekcie nałożenia się dat daje się komuś zaległy prezent we własne urodziny, kiedy to ta osoba przychodzi żeby dać prezent. Efekt zaskoczenia czymś niespodziewanym jest w tej sytuacji prześwietny.

„Jak kto nie ma zamiaru spodziewać się niespodziewanie strzelających płomieni, to po co w ogóle gdziekolwiek się wybiera?”Cohen Barbarzyńca, Ostatni Bohater

Brak mi słów. Scrabble Travelcro

Nie wiem, czy wyszedłem z wprawy, czy po prostu zbytnio zmieniałem założenia w stosunku do pierwotnego pomysłu, ale właściwie po 4 dniach cięcia, szycia i innych takich dziwnych rzeczy wreszcie mogę opisać swój nowy twór. Słów mi nie brak, bo sobie je tworzę dzielnie. Czas na Scrabble Travelcro!
Muszę zacząć od tego, że jestem maniakiem wersji „travel” różnych planszówek. Zgrabne tworzenie wersji mniejszych i lżejszych w połączeniu z jakimiś specyficznymi rozwiązaniami przydatnymi w grze w podróży kupuje mnie niemal automatycznie. I muszę przyznać, że Scrabble Travel są dla mnie mistrzostwem tego typu rozwiązań. Od dłuższego czasu mam na nie chrapkę, w międzyczasie raz miałem okazję grać i sprawdzały się świetnie. Niemniej jednak wydawanie ~100 zł na grę, w którą by się grało raz na rok jakoś mnie powstrzymywało. Zwłaszcza, że pogrywaliśmy wcześniej w bardzo dziwną wersję Scrabbli już – Scrabble Scramble, a potem jakoś przestaliśmy na długi czas, co nie wróżyło dobrej przyszłości kolejnej tego typu grze. Na szczęście przypomniała mi się ta wersja podróżna akurat teraz, kiedy wróciła mi faza na ogarnianie planszówek.
Efekty pasmanteryjnego polowania
Moja wersja składa się z zielonego filcu i rzepów. I od razu chcę zaznaczyć, że pomysł wykorzystania rzepów w taki sposób nie jest mój – zainspirował mnie znaleziony dawno temu na Instructables zestaw szachów materiałowo-rzepowy. W pierwotnym zamyśle miałem w głowie wykorzystanie jeszcze zamków błyskawicznych w dwóch miejscach i kilku innych rzeczy, ale jak już się zabrałem do roboty uznałem, że na spokojnie da się bez tych dodatków obejść. Dzięki temu całość jest spójna materiałowo całkowicie, co mnie cieszy. Cieszy mnie to dodatkowo przez fakt, że niewykorzystane materiały ze zdjęcia obok na spokojnie posłużą mi do stworzenia kolejnej rzepowej wersji podróżnej czegoś.
Przyznam, że czasochłonność tego projektu mnie zaskoczyła dość mocno – byłem przekonany, że wszystko zrobię w ciągu jednego dnia. A tu w międzyczasie dochodziły różne rzeczy do ogarnięcia i generalnie do przemyślenia na dzień dobry. Przykładowo fakt, że węższy rzep, biały, jest pokryty klejem z drugiej strony sprawił, że kilka rzeczy inaczej zrobiłem. Literki są zrobione na zasadzie przyklejenia kwadracików rzepowych na kartkę papieru, z której zostały potem wycięte. Gdybym pomyślał o tym od razu, to odpowiednio długi pas rzepu mógłbym przykleić do kartki i dopiero wycinać i zajęłoby to znacznie krócej. Miałem wcześniej różne wizje, w tym jedną baaardzo czasochłonną – pomysł był taki, by litery na kartonikach wyszywać, podobnie jak inne rzeczy w grze. Bardzo prawdopodobne, że wypróbuję to podejście robiąc kolejny egzemplarz.
Scrabblowe rusztowanie kolorów
W sumie samo zmienianie wymiarów, które miało miejsce  kilkukrotnie prawie na samym początku mieszało mi już dość mocno i zabierało czas. Ostatecznie przypomniałem sobie, że Picture-Bandit miał w swoim tutorialu na szachy rozrysowaną planszę na kartce i wszystko szło gładko. Postanowiłem więc zrobić analogiczny motyw u siebie. Tak też mogłem sobie bez strachu kombinować i mylić się na kartce.
Kolorki po mizianiu kredkami woskowymi wyszły prześliczne. Niestety szybko się zaczęły wykruszać z planszy. W efekcie dziś niektórych pól prawie nie było widać i dla każdego poprawiałem kolor innymi kredkami. Efekt poprawek jest widoczny dopiero na ostatnich zdjęciach z dzisiaj, na pozostałych kolejne etapy przemijającej doskonałości woskowo-kredkowej.
Stojaczki w swoim aktualnym stanie
Po kolorkach w planszy musiałem dodać linie rozdzielające wszystkie pola, po czym zająłem się stojaczkami na litery. Chciałem, żeby można było analogicznie jak w Scrabble Travel  złożyć te stojaczki tak, żeby literki się trzymały – w razie konieczności przesiadki, czy zrobienia przerwy dłuższej w grze po prostu. Nakleiłem więc „miękki” kawałek rzepa, na filc tak, by zmieściło się 7 liter i było jeszcze trochę luzu.
Zakończona pierwsza partia!
Kiedy miałem już planszę i stojaczki mniej więcej ogarnięte, postanowiłem przetestować to wszystko rozgrywając partyjkę Scrabbli. Poza faktem niewidocznych już zbytnio wtedy kolorów pól nie było właściwie żadnych uwag negatywnych. Zaletą przyczepności litrerek była wygoda przerzucania planszy do osoby, która aktualnie miała układać słowo.

Znacznik punktów

W kwestii planszy zostały mi do dorobienia znaczniki punktów analogiczne do oryginału, które bardzo mi się spodobały jako wygodne zastąpienie ołówka i kartki. Miałem na to kilka pomysłów i ostatecznie to też postanowiłem zrobić na rzepach, co przy takich wąskich kawałkach czasem utrudnia utrzymanie znacznika w odpowiednim miejscu. Dlatego rzepy przedstawiające wartości nie są jeszcze przyszyte – myślę, czy ich nie zastapić czymś, albo po prostu umieścić szersze kawałki, by ułatwić zaczepienie znacznika. Nie jestem jednak pewien, czy to wystarczy i czy po złożeniu i rozłożeniu planszy nie odczepi się któryś ze znaczników, lub nie przesunie myląc graczy w kwestii aktualnego stanu gry po jej wznowieniu.

Sakiewka literkowa

Ostatnią rzeczą, która była do ogarnięcia było coś w stylu sakiewki na literki. Chwilę się zastanawiałem, czy nie wrzucić do środka podszycia z materiału, który nie chwyta tak łatwo rzepów jak filc, ale uznałem, że zobaczę po prostu jak się to sprawdzi w praktyce i jakie będą opinie graczy. Użycie samego filcu i rzep pasuje mi przez dobre komponowanie się z resztą elementów.

Kieszonkowa paczuszka scrabblowa

Kiedy poszczególne elementy były gotowe chciałem jeszcze umożliwić sobie wygodne przenoszenie całości. Postanowiłem więc do sakiewki literkowej doszyć pasek łączący, który jest już widoczny na zdjęciu wyżej. Idea prosta – jako, że wszystkie elementy rozmiarowo po złożeniu są mniej więcej takie same, wystarczyłoby je ułożyć jeden na drugim i czymś spiąć. Rzepy ponownie pasują idealnie.

Tym oto sposobem po tych kilku dniach udało mi się zmodzić podróżną wersję Scrabbli, którą mogę nawet schować do kieszeni. Na tym filmiku widać, jak łatwo się to wszystko składa i jakich jest rozmiarów po wszystkim. Oczywiście łatwiej by mi poszło, gdybym miał i druga rękę wolną, no ale jakoś trzeba było to uwiecznić.

Jeśli kogoś interesuje dokładniejszy przebieg procesu twórczego, to na chwilę obecną mogę polecić przejrzenie po kolei zdjęć na Picasie. Wydaje mi się, że jest ich dostatecznie dużo, by bez większego opisu je ogarnąć. Niemniej jednak mam w planach wrzucić tutorial na Instructables, więc na pewno go podlinkuję tutaj. Myślę dodatkowo o podpięciu tego „remake” planszówki pod kwietniową edycję One Game A Month, skoro planszówki ewentualnie też mogą się pojawiać.

W najbliższym czasie zapewne powstanie jescze kilka rzepo-gier – stay tuned! Wszedłęm w tryb planszówkowy ostatnio – wróciła mi ochota na własne wersje niektórych gier, a poza tym przypomniał mi się pomysł na planszówkę sprzed półtorej roku. Jak widać, na chwilę obecną na samej ochocie się nie kończy – mam nadzieję, że taka tendencja się już utrzyma, bo to wspaniałe uczucie – tworzyć.

„Chęć wyzwala, albowiem chcieć, to tworzyć: tak nauczam.” – Fryderyk Nietzsche, To rzekł Zaratustra

Srebrne stworki

To ptak? To samolot? To sreberko!
Zaczyna mnie znów łapać mania twórcza chyba. Co jakiś czas zdarzają mi się przestoje, ale znów potrzeba tworzenia mnie zaczyna rozsadzać od wewnątrz i niedługo pojawią się tutaj świeże twory. To przypomina mi  jeden z okresów, kiedy to nawet jadąc w autobusie coś tam sobie dłubałem. W tamtym czasie niewiele rzeczy mogło się uchronić przede mną. Nawet z papierków z gumy do żucia zaczęły powstawać jakieś potworki.

Króliczek. Przynajmniej w teorii
Pamiętam, że pierwsze zwierzątko powstało w autobusie właśnie. Zaczęło się podobnie, jak w przypadku dawnych spinaczowych tworów – zacząłem coś tam wyginać to sreberko na różne sposoby. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że jako pierwszy powstał ptaszek widoczny na pierwszym zdjęciu. Króliczka widocznego obok zrobiłem już później, ale możliwe nawet, że w ciągu co najwyżej dwóch kolejnych dni, bo spodobało mi się znalezienie nowego materiału.
Stworzenie pawio-podobne
W przeciągu kilku kolejnych dni, jak już byłem w domu, postanowiłem sprawdzić, co jeszcze dziwnego zobaczę w pojedynczym papierku z gumy do żucia. I tak też ząbkowana strona sreberka skojarzyła mi się z pióropuszem. Od tej myśli do stworzenia pawia, lub czegoś, co przynajmniej w teorii miało go przypominać, nie było daleko. W sumie jakoś bardzo cieszyło mnie specyficznej cechy materiału do przedstawienia istotnego elementu tego stwora.
Poszedłem za ciosem jeszcze raz kiedyś, próbowałem zrobić taką śmieszną jaszczurkę, czy co to to jest, która ma taki „wachlarz” wokół głowy, jak taki zielony ciapek z bajki Bernard i Bianka w krainie kangurów (niech żyje Filmweb – dowiedziałem się właśnie, że to był sequel innej bajki). Niestety nie wychodziła najlepiej i „nie udokumentowałem” jej. Miałem też przymiarki do lwa, ale jego z jednego papierka też nie udało mi się zrobić tak, by nie wyglądał idiotycznie. Niemniej jednak dwa ptaka i króliczka można zobaczyć w ruchu na tym filmiku, a cały album z nic więcej nie wnoszącymi zdjęciami można znaleźć tutaj.
W sumie śmieszne, że od tamtej pory noszę w portfelu sreberka, ale z cukierków, o których co jakiś czas zapominam na dłużej. Miałem tez kilka z gum, ale cóż – jakoś szybciej mi szło „wyprodukowanie” niepotrzebnego opakowania z mieszanki krakowskiej. Może niedługo znów coś dziwnego i nieprzydatnego z nich zrobię, skoro sobie o tym przypomniałem.

EDIT: niech żyje Ever, który mnie oświecił, że ta wspomniana wcześniej jaszczurka to agama kołnierzasta!

Symboliczne piórka

Na podejmowane decyzje wpływają różnorakie bodźce. Czasem jakoś tak magicznie łączą się w jedną, spójną całość, choć pochodzą z zupełnie innych źródeł i mają zupełnie inny kontekst. Byłem, może wciąż po części jestem, na tyle dziwny, że nawet przy drobnych rzeczach, teoretycznie nieistotnych, zdarzają mi się takie sytuacje. Nawet przy czymś takim, jak zrobienie kolczyków.


Kiedy już wiedziałem, że chcę się za to zabrać, to pomysł zapożyczyłem od Rimi, u której na Festiwalu Muzyki Celtyckiej „Zamek” zobaczyłem prześwietny kolczyk z piórkami. Nie było tutaj więc niestety zbyt dużo mojej własnej inwencji twórczej. Koncepcja cudza, więc jedyne co mi zostało to ogarnięcie części i złożenie ich w estetyczną całość.

Piórka! Konieczność najkonieczniejsza. Cóż by mi było z pozostałych części, gdybym piórek odpowiednich nie znalazł? Na szczęście udało mi się zorganizować sobie takie, które przypadły mi na prawdę do gusty. Oczywiście jednak poza tym potrzebowałem kilku dodatkowych metalowych rzeczy, więc przyszedł czas ponownego po kilku latach zajrzenia do Koralium. Bo przed wyruszeniem w drogę należy zebrac drużynę, jak to mawiają.

Całość wykonania nie była trudna , co tak na prawdę idealnie widać na zdjęciach w tym albumie – Piórka przykleić do końcówek mocujących, zacisnąć je, łańcuszki połączyć na oczekiwaną długość i całość przytwierdzić do końcówki, która już idzie do ucha. Wedle życzeń można dodawać jakieś elementy, tudzież jakieś pomijać – piękno własnoręcznego tworzenia .

Po niedługiej chwili kolczyk był gotowy, ale okazało się, że będzie zbyt długi. Z jednej strony dałem połączone łańcuszki, a poza tym same piórka wykorzystane nie były najmniejsze ze znalezionych. Kiedy dotarło to całościowo do mnie postanowiłem ukrócić ten incydent i od razu skróciłem łańcuszki i zmieniłem piórka na mniejsze. Wszystko banalnie proste, a jednocześnie prześliczne moim zdaniem.

Miałem dziwne podejście do różnych rzeczy, czego kiedyś nie przyjmowałem do końca do wiadomości. Mając różne zasady pozwoliłem im się rozrosnąć do jakichś chorych rozmiarów, przez co coś, co z założenia jest niesamowite stało się problematyczne i bezsensowne właściwie, bo przerysowane. Prezent, którym były te kolczyki był symbolem zmiany, która we mnie zaszła. Teoretycznie nic nie znaczącym, praktycznie dla nikogo nie zrozumiałym symbolem, który tak na prawdę kreował tę zmianę. Zmianę na lepsze. Na dobre.

„The building is a symbol, as is the act of destroying it. Symbols are given power by the people. Alone, a symbol is meaningless, but with enough people, blowing up a building can change the world.” – V, V for Vendetta

Kwiaty rosną, kwiaty rosną – czyli o flowersticku wody lanie

Flowerek!
Mam głupie wrażenie, że jak ktoś z zewnątrz wejdzie do biura, to wyjdę na dziwaka w jego oczach, jak tylko mnie zobaczy. Jak jeżdżę do pracy na dziwnej czterokołowej hulajnodze to ludzie dziwnie patrzą. Ale jak już jestem na miejscu, to czasem też ktoś zerka ze zdziwieniem, jak rozmawiam z kimś machając jakimś metalowym drągiem ze stojaka na kartki kojarzące mi się z kalamburami. Niemniej jednak, to moje ostatnie zajęcie przypomniało mi o zajawce wcześniejszej, czyli flowersticku.

Flowerstick to strasznie śmieszny stworek. Ot, taki kijek z czymś gumowym na obu końcach, co ma przypominać kwiaty. I do tego dodatkowo dwa krótsze kijki, handsticki, którymi kwiatkokijka odbijasz. Brzmi śmiesznie i banalnie. I faktycznie jest to banalne. Początki przynajmniej – start jest bardzo prosty moim zdaniem. Pierwszy raz miałem bezpośrednią stycznośc z flowerem na którymś meetingu penspinnerskim w Krakowie, jakoś w październiku/listopadzie 2010. Zajawkę rozpropagował na tym spotkaniu Domcior i Atiszo, a ja i kilka innych osób daliśmy się w to złapać.
Mnie to strasznie wkręciło. Pamiętam nawet, że ktoś stwierdził „straciliśmy go”, kiedy zobaczył, że się wciągnąłem. Chyba większość meetingu spędziłem machając kwiatkiem. Wiedziałem, że muszę sobie ogarnąć flowersticka, a nie chciałem wydawac kasy i kupować. Efektem tych dwóch myśli była ekspedycja na złom koło domu w poszukiwaniu inspiracji i sensownych części.
Tak też znalazłem starą suszarkę na ubrania, którą poćwiartowałem i wziąłem kawałki rurek z niej, które posłużyły mi za bazę zarówno na samego flowera, jak i na handsticki. Wadą tego rozwiązania jest duża twardość, przez którą całość w akcji hałaśliwa była. Postanowiłem więc owinąć rurki folią stosunkowo grubo i potem jeszcze taśmą klejącą, co trochę poprawiło komfort dzwiękowy.
Już prawie!
Niemniej jednak magią zabawy z flowerstickiem jest to, że przynajmniej handsticki pokryte są czymś bardzo mocno przyczepnym, dzięki czemu mamy kontrolę większą nad kwiatkiem w czasie interakcji. Widziałem tutorial, gdzie ktoś wykorzystywał rozciętą dętkę – ja niestety takowej na zbyciu nie miałem, więc postanowiłem ugryźć to z innej strony. Handsticki i flowera owinąłem pociętymi kawałkami balonów. Troszkę się z tym musiałem namęczyć momentami, ale wyszło dość nieźle.
Kwiatek koszykówkowy
Brakowało już tylko jednej, podstawowej rzeczy, a właściwie dwóch – kwiatków na końcach flowersticka. Oczywiście jest też zabawka podobna, tylko bez kwiatków na końcach – zowie się to devilstick i jest diabelnie szybkie. Polecam zobaczyć, a tymczasem przejdę do kwiatków, nad którymi ubolewał Maniek. A ubolewał przez to, że zrobiłem je ze starej piłki do kosza, w którego to on grywa, co skomentował krótko „biedna mała pomarańczowa”. Poświęciła się dla większego dobra i na pewno była szczęśliwa z tego powodu.
Całokształt wyszedł całkiem całkiem, choć oczywiście nie idealnie. Zaczynając już od tego, że jak poprosiłem Atiszo albo Domciora o info o tym jakie rozmiary ma jej/jego flowerstick i handsticki i potem tę wiedzę wprowadzałem w życie, to oczywiście zapomniałem, że podano mi długość flowera jako całości, włącznie z gumowymi kwiatkami. Tak też ten flowerstick wyszedł strasznie długi. Niemniej jednak dało się czegoś na nim pouczyć. Tutaj możecie zobaczyć pierwsze „testy” nowego tworu rak moich.
Jako, że Adze również bardzo się spodobał ten sport, postanowiła również ogarnąć sobie sprzęt. Z wstępną pomocą zrobiła flowera już sensowniejszych rozmiarów, lecz niestety ze sporo lżejszymi kwiatkami, przez co dość śmiesznie się zachowywał czasem. Metalowe rurki jednak swoje ważą i było to tutaj bardzo mocno odczuwalne. Zamiast folii wykorzystała tutaj worki na śmieci oklejone taśmą i w przeciwieństwie do mnie balonami pokryła tylko flowersticka, była o wiele mniejsza przyczepność.
Przez jakiś czas wykorzystywałem flowersticka jako przerywnik w pracy, bo wreszcie miałem coś, czym mogłem się zająć chwilę nie siedząc, dzięki czemu plecy mogły mi odpocząć. Potem dałem swój zestaw znajomemu z niemiec, któremu się bardzo spodobał. Flower Agi niestety okazał się trudny do opanowania i do ćwiczenia na nim przez dysproporcje wagowe i niewiele nim którekolwiek z nas machało. Oba kwiatkowe zestawy są widoczne dokładniej w tym albumie.
W tak zwanym międzyczasie zdarzało mi się pomachać flowerem Domciora, co widać m.in. na filmiku z kolejnego meetingu. Jakiś czas później Domcior był na tyle miły, by pożyczyć mi flowersticka, ale niestety w pewnym momencie albo nie było mnie w domu, albo jak byłem to miałem tyle rzeczy do ogarniania, że nie ubzdurałem sobie, że nie mam czasu na nic więcej. Dlatego też w pewnym momencie w ogóle przestałem z niego korzystać.
Aktualnie, tak jak we wstępie wspomniałem, bardziej się skłaniam do klasycznego machania kijem, więc pewnie nie będę sobie kupował gotowego kwiatka. Kto wie, może kiedyś i o zwykłym patyku tu coś skrobnę za jakiś czas. Ale muszę powiedzieć, ze mam jakąś taką śmieszną tendencję, że wiele rzeczy chciałbym ogarnąć na własną rękę – przez to nie szukałem jakichś tutoriali, tylko bazując się na podstawach, które Atiszo z Domciorem mi przekazali próbowałem wymyślać kolejne ruchy. Fajne uczucie, jak się coś ciekawego wymyśli, nawet jak już ktoś to X lat temu opisał. Z drugiej jednak strony bardzo obniża to efektywność i czas nauki jest sporo dłuższy. Ale mimo to jednak cały czas się mnie to podejście trzyma w większości kwestii. Tak samo z penspinningiem, iluzją, XCM, czy obecnie machaniem kijem. Poznaję niezbędne podstawy i jakoś włącza się we mnie niechęć do kolejnego kopiowania znanych tricków z tutoriali. Taka dziwna ścieżka edukacji, jaką sobie ubzdurałem i z którą jakoś nie potrafię zerwać. Nie wiem, czy mnie to zaprowadzi w którejkolwiek z tych dziedzin gdzieś wyżej. Ale czy to zawsze musi być priorytet?

„Głównym ce­lem edu­kac­ji jest nie nauka, lecz roz­budze­nie ducha” – Ernest Renan

Bo wypada

Ludzie są ważni. Ale tak często źle to rozumiemy. Ile razy zdarzyło Ci się skupiając się na ludziach tak naprawdę zapomnieć o nich? Jak często ważniejsze od tego, co dla kogoś robisz stało się to, co wszyscy o tym myślą? Bo wypada. Kiedy ostatnio nie miałeś, czy nie miałaś uczucia, że po prostu wypada?

Zabawne, jak łatwo się to nakręca. Naginamy rzeczywistość, bo to, co realne nie wkomponowuje się w otoczenie. Znikamy w sobie samych, bo czymś trzeba zasklepić otchłań, którą nieustannie pogłębiamy tymi nagięciami. W pewnym momencie nie ma już czym jej wypełniać i zaczyna wciągać innych. Nasza mała prywatna czarna dziura, która wymknęła się spod kontroli. I mimo wszystko wciąż chcemy sprawiać wrażenie, że nad czymkolwiek panujemy. Uparcie nie przyjmujemy do wiadomości tego, że panowanie nad tym skończyło się kilka trupów temu.
O ile kiedykolwiek w ogóle istniało.
20.04.2013, Kraków

Z kronik Enklawy #3

Świat jest pełen inspiracji. Życie z ukłonem i szacunkiem wdzięcznego i wiernego sługi królewskiego prezentuje nam na każdym kroku mnogość szans, jak tenże sługa prezentuje swojemu królowi najwspanialsze dzieła jego poddanych. A my niejednokrotnie zbywamy to wszystko marszcząc gniewnie czoło, tracimy to mrużąc oczy w tym codziennym bólu głowy konieczności i obowiązków. A wystarczyłoby nie ograniczać się i otworzyć na nowe, niezwykłe doznania, jakie czekają na nas w każdej chwili.

To, że czegoś nie potrafisz nie powinno być dla Ciebie przeszkodą, a nawet wręcz przeciwnie – powinno to być impulsem do dalszych działań. To, że czegoś nie potrafisz jest najlepszym powodem, by się tego nauczyć.

xx.07.2011, Kraków

żyj

jesteś snem
póki wierzysz
że stać Cię
jedynie na śnienie
z dnem
się zderzysz
nim nauczysz się
oddychać marzeniem
żyj
11.03.2013, Kraków